Marzenia

Jesienią 2015 roku stanęłam przed perspektywą taką, że następnego lata będę musiała opuścić dom Cioci Broni Muszczyńskiej, w którym mieszkałam przez kilka lat. Ponadto przypuszczałam, że moje dotychczasowe miejsce pracy – sklep w Centrum Handlowym – które uważałam ponadto za osobiste pole misyjne, zostanie zamknięte. Postanowiłam przygotować się na nadchodzące zmiany tak aby kolejny rozdział mojego życia przyniósł mi wymierne, namacalne korzyści, w przeciwieństwie do rozdziałów poprzednich 😉 Zwłaszcza konieczne wydawało mi się zdobycie własnego mieszkania, które stało się moim marzeniem i, jak mi się wydawało, palącą potrzebą. W celu jej zaspokojenia postanowiłam zaplanować wyjazd do pracy za granicę.

Zawsze było dla mnie jasne, że chcę służyć Bogu w Polsce. Tu jest mój dom, moja misja, mój wyłom. Jednak wyjazdu na jakieś dwa lata nie postrzegałam jako sprzecznego z tymi ustaleniami. Zaczął mi się on jawić nawet jako organizowanie niezbędnego zaplecza dla misji w Polsce. Przyjęłam, że Bogu podoba się ten pomysł, bo On jest dobry i chce błogosławić swoim dzieciom. Korespondowało to z omawianym aktualnie w naszym zborze tematem Bożej przychylności.

Aby zdobyć zawód ceniony w Europie, zapisałam się na kurs opiekuna medycznego. Nie miałam pewności, czy sobie poradzę w tej profesji i czy, przy moim trybie pracy (pracowałam zarówno w weekendy jak i w tygodniu) zdołam zaliczyć kurs, ale Bóg powiedział, że będzie ze mną i mi pomoże. I faktycznie tak było, co utwierdzało mnie w przekonaniu, że zaplanowałam moją przyszłość w zgodzie z Bożymi pomysłami.

Kwestia tego, jak Bóg mówi do człowieka, może wydawać się kontrowersyjna. Zaobserwowałam, że jedni przyjmują wyrażenia typu: „Bóg mi powiedział…” bez zastrzeżeń, inni, słysząc coś takiego, nie są skłonni wysłuchać dalszej części wypowiedzi, ponieważ są tą sprawą zbyt zaintrygowani. Sposób w jaki komunikacja Boga z człowiekiem może przebiegać opiszę w dalszej części tego świadectwa na przykładzie bardziej znaczącym. Na razie przyjmijmy, że po prostu czułam się komfortowo ze swoimi planami i nie doświadczałam żadnego dysonansu utrzymując swoje zamiary i jednocześnie przekonanie, że oddałam swoje życie Jezusowi.

Pracę z osobami niesamodzielnymi, wymagającymi długoterminowej opieki, uznałam za idealną dla praktykowania chrześcijaństwa – miłości, pokory i mocy. Chociaż nie było mi łatwo, cieszyłam się, że mogę to robić. Zwłaszcza cieszyłam się, że w Anglii będą mi za to płacić dobre pieniądze. Dlatego też, kiedy pani Kierownik Zakładu, w którym miałam praktyki, zaproponowała mi pracę, odmówiłam. Odmówiłam mimo, że w czasie naszej rozmowy powiedziała coś, co wzbudziło we mnie silne przypuszczenie, że właśnie w tym miejscu Bóg chce okazać swoją chwałę i że właśnie tam jest coś do zrobienia dla sługi Bożego. To przypuszczenie było poniekąd obawą, której wolałam nie dopuszczać do siebie. Świadoma tego, że Bóg mnie słyszy stwierdziłam, że mogę praktykować chrześcijaństwo – miłość, moc, pokorę – ale nie za takie pieniądze, jakie w Polsce płaci się opiekunom medycznym. Był to luty 2016 roku. Bóg wtedy nic nie odpowiedział.

We wtorek 14 maja 2016 roku rozmawiałam w pracy z koleżanką na temat tego, co będziemy robić, kiedy zamkną nasz sklep. Ona wiedziała o moich zamiarach wyjazdu. Wiedziała też, że jestem chrześcijanką, która stara się poważnie traktować swoją wiarę. Powiedziałam jej, że Bóg jest dobry, można Mu ufać i że zawsze ma najlepsze rzeczy dla swoich dzieci. Powiedziałam też, że ufam Jemu bardziej niż swoim marzeniom i, że jeżeli powiedziałby mi, że mam zostać w Polsce, to bez wahania odrzuciłabym swoje plany. Mówiąc to byłam naprawdę przekonana, że moim życiowym priorytetem jest wypełnienie powołania, Bożej woli, Bożego planu dla mojego życia. Jednakże byłam też przekonana, że wyjazd jest tego planu częścią, a przynajmniej z nim nie koliduje.

Kiedy po naszej rozmowie koleżanka poszła do domu otworzyłam Facebook. Pierwszy lub jeden z pierwszych postów, jakie zobaczyłam to cytat z Biblii: „Mieszkaj w kraju i pielęgnuj prawdę”.

Dotychczas kojarzyłam ten fragment tylko w przekładzie: „Mieszkaj w kraju i dbaj o wierność”. Wierność, czy lojalność to wartości, które zastanawiają i fascynują mnie dopiero od niedawna. Tymczasem słabość do prawdy miałam od zawsze. Prawda jest pierwsza. Jej jako pierwszej poszukiwałam i ze względu na nią zostałam chrześcijanką. Dlatego też werset ten, nie dość, że do mnie przemówił, to jeszcze bardzo mi się spodobał. Poczułam się bardzo szczęśliwa i odnaleziona z myślą, że pielęgnowanie prawdy jest czymś, do czego zostałam wyznaczona, czy powołana przede wszystkim.

Fragment „Mieszkaj w kraju”, w kontekście rozmowy, którą dosłownie przed chwilą zakończyłam, też oczywiście zarejestrowałam. Zastanowiwszy się nad nim, uznałam, że nie podważa on moich planamów wyjazdu zarobkowego. Przecież wyjechać chciałam właśnie po to, by kupić sobie mieszkanie w Polsce. Jednak imperatyw rzetelności w rozpoznawaniu Bożego głosu kazał mi otworzyć się na możliwość, że poprzez ten fragment, przeczytany właśnie w tej chwili Bóg chce mi po prostu powiedzieć, że mam nie jechać. Wprawdzie już wcześniej wiedziałam, że fragment ten znajduje się w Biblii. Mam nawet znajomą chrześcijankę, która przed laty również planowała wyjechać do pracy za granicę i właśnie on ją od tego odwiódł. Jednak dotąd nie postrzegałam jej sytuacji i jej perspektywy jako analogicznej dla swojego przypadku. Zgodzę się również, jeśli ktoś powie, że nie chciałam jej tak postrzegać.

Podsumowując, napotkanie fragmentu „Mieszkaj w kraju i pielęgnuj prawdę” w miejscu i w momencie, w którym go nie szukałam i w którym na ogół nie występuje, czyli na facebooku nie dłużej niż 20 minut po rozmowie, w której deklarowałam gotowość rezygnacji ze swoich planów wyjazdu w wypadku, gdyby Bóg powiedział mi, że mam z nich zrezygnować, sprawiło, że w moim umyśle pojawiło się przypuszczenie o adekwatności tego fragmentu dla mojej aktualnej sytuacji życiowej.

Dobrze, że na Bożych drogach nie trzeba chodzić po omacku lub po omacku ich poszukiwać. Jeśli czegoś nie rozumiemy lub nie jesteśmy pewni możemy się dopytać. Możemy postarać się o klarowność taką, jaka dobrze by było, gdyby zachodziła pomiędzy dowódcą oddziału a żołnierzami lub pomiędzy kierownikiem a jego zespołem w zakładzie pracy. Nie sądziłam, że potrzebuję jej, kiedy podejmowałam decyzję o wyjeździe, a właściwie nie było nic, co by budziło moje wątpliwości co do tego, że ją mam. Jednak po zdarzeniu z wtorku 14 maja uznałam, że potrzebuję klarowności sprawie tego, co Bóg sądzi o moich planach. W celu jej zdobycia postanowiłam poprosić o modlitwę osobę proroczo „przepływową”. Akurat w moim kościele taką osobą jest drugi pastor, Piotr Zawadzki. W przeszłości zajmował się okultyzmem i przepływowość chyba mu została☺.

Poddając się modlitwie proroczej zazwyczaj nie mówię o sprawie, w której potrzebuję prowadzenia, ani nawet o dziedzinie życia, do której ona należy. Nie chcę narażać proroka na pomieszanie przekazu Bożego z intuicją, ludzką mądrością czy wyobraźnią. Nie chcę narażać samej siebie na podejrzenia, że coś takiego miało miejsce.

Nazajutrz, tj. w środę 11 maja 2016 roku, miało być nabożeństwo, na którym spodziewałam się spotkać Piotra. Oczekując na spotkanie zauważyłam, że część tego, co naopowiadałam koleżance w pracy mijało się z rzeczywistością. Konkretnie, na myśl o tym, że Bóg miałby dla mnie propozycję inną niż wyjazd, że Jego pomysł na mnie to nie ten, do którego już przywiązałam swoje serce, dosłownie się załamałam. Naturalnie wiedziałam, że decyzja zawsze należy do mnie i, że Bóg będzie mnie kochał nawet jeśli wyjadę mimo Jego ewentualnych innych planów dla mnie. Jednak doświadczenie nauczyło mnie już, że spełnianie swoich marzeń przy jednoczesnej świadomości, że Jego marzenie było inne, daje w dłuższej perspektywie niewiele satysfakcji, albo nawet żadnej. Człowiek czuje się jak bogaty młodzieniec, który deklarował swoją gotowość pójścia za Jezusem, ale wycofał się przed zapłaceniem ceny.

Myśl o tym, że może Bóg ma jakieś inne marzenia, których ja mogłabym stać się częścią pozwoliła mi wyjść z rozpaczy. Im dłużej o tym myślałam tym bardziej szczęśliwa i podekscytowana się stawałam. Do spotkania z Piotrem taka euforia walczyła we mnie jednak ze zniechęceniem i żalem na myśl o tym, że miałabym zostać w Polsce, przeprowadzać się znowu do wynajmowanego mieszkania i znowu szukać sobie pracy za polskie wynagrodzenie. Później znowu uspokajała mnie nadzieja na to, że może okazać się, że Bóg jednak pochwali mój pomysł wyjazdu. Powie, że to jest dobre na jakiś czas i, że zbadawszy moje serce i przekonawszy się, że w sytuacji wyboru stanie ono po stronie Jego marzeń, a nie swoich, powie, że marzy właśnie o tym, żebym zdobyła swoje własne miejsce do życia tutaj na ziemi, swój, jak to się mówi, kawałek podłogi i żebym zdobyła jakiś większy stopień niezależności, bo to przecież przyniesie Jemu chwałę.

Podejrzewam, że to właśnie o niezależność się rozchodzi. O to, żeby jak najwięcej móc w życiu zrobić czy urządzić po swojemu, nie pytając nikogo o zdanie, o pozwolenie, ani nie prosząc o pomoc. O to, żeby samemu sprawować kontrolę nad swoim czasem i zasobami, żeby, jak to się mówi, trzymać rękę na pulsie. O to, żeby nie musieć nikomu nic zawdzięczać i móc w swoich własnych oczach uchodzić za jednostkę autonomiczną, wolną, samodzielną, która nic od nikogo nie potrzebuje lub przynajmniej potrzebuje tylko sporadycznie, nie jest zdana na czyjąś dobrą wolę, ani łaskę, nawet na dobrą wolę czy łaskę Boga, bo nie jest świadoma, że tak naprawdę w nią nie wierzy. Tak ujęta niezależność jest oczywiście nieboża. Nie ma jej na Bożych drogach. Może dlatego ludzie nie chcą ich poszukiwać.

W środę 11 maja spotkałam się z drugim pastorem Kościoła „Ostoja”. Poprosiłam o posługę proroczę. Piotr miał trzy wizje. Pierwsza dotyczyła relacji z bliską mi osobą, druga pokazywała niecodzienną sytuację, która przytrafiła mi się kilka dni wcześniej, trzecia dotyczyła poruszania się w Bożej woli i rozeznawania jej. Mówiła o aspekcie, który powinien temu towarzyszyć. Tym aspektem jest odpocznienie, pokój, relaks, poczucie spełnienia. Są to rzeczy przeciwne postawie, którą reprezentowałam przez ostatnie 24 godziny, a właściwe w ogóle przez całe życie.

Trzecia wizja Piotrka uświadomiła mi, że życie z Bogiem cechuje się odpocznieniem, relaksem, pokojem, poczuciem bezpieczeństwa, spełnienia oraz radością z tego co jest, tam gdzie się jest niezależnie od tego, czy znamy już odpowiedź dotyczącą jutra, czy dopiero na nią oczekujemy i wreszcie niezależnie od tego, jaka ona będzie. Oczekiwaniu na odpowiedź towarzyszy zadowolenie z tego, że jest się w Bożych rękach i, że odpowiedź na pewno przyjdzie, na pewno na czas i że na pewno będzie właściwa.

W sobotę 14 maja mieliśmy z chórem FeelinGospel występować w Otmuchowie. Obudziłam się około godziny piątej rano z ogromnym bólem gardła i migdałka. Czułam się bardzo słabo. Zaczęłam myśleć nad treścią sms-a z informacją, że nie mogę jechać. Zastanowiło mnie dlaczego nie potraktowałam bólu jako ataku na mój udział w ewangelizacji. Nie próbowałam wziąć autorytetu nad infekcją ani przyjąć uzdrowienia wypływającego z ofiary Jezusa. W przeszłości w podobnych lub nawet cięższych sytuacjach właśnie to robiłam. Z przykrością stwierdziłam, że po prostu nie zależy mi na tym i, że nie potrafię wyobrazić sobie nic, na czym zależałoby mi na tyle, żeby pokonać chorobę, albo przynajmniej z nią zawalczyć. Następnie wymyśliłam, że to na czym mi zależy, nie musi być kwestią tego co czuję, że mam prawo, oraz możliwość, że istnieje taka perspektywa do przyjęcia, żeby niezależnie od własnych uczuć, od stanu swojego serca zdecydować o tym, na czym mi zależy i postawić serce przed faktem dokonanym. Z wiekiem przekonuję się coraz wyraźniej, jak bardzo jest ono plastyczne.

Pojechałam na koncert. Przetrwałam starając się nie pozarażać innych. Było na tyle dobrze, że mówili, że nic po mnie nie widać. Po powrocie do domu totalnie się rozłożyłam. Nie spałam całą noc, ponieważ gdy tylko zasypiałam budził mnie ból gardła, który przy przełykaniu śliny robił się nie do zniesienia. Włączyłam grzejnik, żeby nie zmarznąć. Niestety nie byłam świadoma, że przesuszone powietrze spowoduje u mnie obrzęk zatok, w wyniku którego dodatkowo nie umiałam oddychać przez nos.

Następnego dnia pozbierałam się na nabożeństwo. Potrzebowałam na nie pójść, bo przecież oczekiwałam Bożego prowadzenia. Bóg mówi w Kościele „Ostoja” poprzez kazania, modlitwy, uwielbienie. Ponadto musiałam być na nabożeństwie, ponieważ akurat w Opolu była moja mama, więc gdyby mnie nie było martwiła by się, a wtedy ja martwiłabym się tym, że ona się martwi.

Jako Kościół powinniśmy błogosławić wszystkich kaznodziejów. Bóg może posłużyć się każdym nauczaniem. Co nie zmienia faktu, że jedne kazania są ciekawe, inne nudne, jedne odkrywcze, inne banalne, jedne spójne, inne niespójne, jedne poruszające, a inne usypiające. Kazania pastora Mariusza Muszczyńskiego, który głosił 15 maja są zawsze ciekawe, odkrywcze, spójne i poruszające. Tej niedzieli mówił on o misji. Pamiętam, że w pewnym momencie spytał zgromadzonych: „Kto z was ma misję tutaj, lokalnie?” Kilka osób podniosło rękę, w tym i ja. Zgodnie z tym co napisałam na początku tej opowieści, od kiedy dowiedziałam się, że Jezus jest drogą, prawdą i życiem, wiedziałam, że trzeba powiedzieć to przede wszystkim osobom z najbliższego otoczenia. Następnie Pastor powiedział: „jeśli nie podniosłeś/nie podniosłaś ręki, to pakuj walizki i jedź za granicę”. W kontekście pytań, które stawiałam Bogu, o których Pastor oczywiście nic nie wiedział, nie umiałam uwierzyć, że słyszałam to, co słyszałam. W pewnym momencie nauczania zwrócił się on z kazalnicy się do wszystkich mówiąc: „Zostań w Ostoi, lepiej zostań w Ostoi”.

Czułam się bardzo źle. Byłam niewyspana i miałam gorączkę. Nie byłam w stanie wgłębiać się, czy analizować tego, co słyszę. Przyjęłam najprostszą interpretację słów Pastora na jaką było mnie stać – zostać w Ostoi…dopóki moja misja w Polsce się nie skończy. W moim początkowym planie chciałam wyjechać do pracy niezwłocznie po skończeniu kursu opiekuna medycznego. W lipcu miałam opuścić mieszkanie Cioci. Nie chciałam szukać sobie już nowego. Jednak po kazaniu z 15 maja postanowiłam zostać w Polsce oraz zrobić w Ostoi to, co Bóg miałby dla mnie do zrobienia w Ostoi, dopóki sklep, w którym pracowałam, a który, jak pisałam wcześniej, był też moim polem misyjnym, nie zostanie zamknięty. Nie chciałam nawet myśleć o tym, co będzie, jeżeli to jednak się nie stanie.

Po powrocie z nabożeństwa zmagałam się z duszącym suchym kaszlem, obrzękiem zatok, bólem gardła i migdała oraz z podwyższoną temperaturą ciała. W dalszym ciągu podgrzewałam powietrze grzejniczkiem, bo nie wiedziałam na razie, że obrzęk zatok jest spowodowany przesuszeniem powietrza. Było coraz gorzej. Nie spałam tej nocy znowu. W pewnym momencie zaprzestałam nawet prób zaśnięcia. Snułam się po mieszkaniu. Starałam się modlić, przyjmować uzdrowienie, ale nie umiałam. Żeby nie marnować czasu próbowałam robić porządki, ale nie potrafiłam się na nich skoncentrować. Nie miałam na to siły.

Nie widziałam sensu tej choroby. Nie rozumiałam, dlaczego nie przychodzi uzdrowienie. W reszcie powiedziałam Bogu, że nie dam rady dłużej i następnego dnia wybieram się do lekarza i jest mi wszystko jedno w jaki sposób, ale chcę tylko, żeby ten ból się skończył i żebym mogła zasnąć. Powiedziałam Mu też, że nie widzę Jego obecności w tym wszystkim i już nie wiem, czy On widzi mnie, czy to, co przechodzę ma jakieś znaczenie, czy tylko ja próbuję przeduchawiać zwykłą chorobę. Poprosiłam, żeby dał mi przynajmniej znać, że On w tym jest. Poprosiłam o to, żebym mogła fizycznie poczuć Jego obecność. Nigdy wcześniej nie czułam fizycznie Bożego działania w moim ciele. Uzdrowienie, owszem, przychodziło niejednokrotnie, ale nie przypominałam sobie sytuacji, kiedy czułam w środku jakieś poruszenia podczas modlitwy. Moja siostra bliźniaczka (Magdalena Janus) kiedyś czuła coś takiego. Kiedy Bóg uzdrawiał ją z nerwobóli w sercu czy w płucach, czuła podczas modlitwy że coś jej się w środku porusza. Wtedy przyszło do niej uzdrowienie. I coś takiego właśnie chciałam poczuć, żeby wiedzieć, że Bóg jest ze mną, że ta choroba ma jakieś znaczenie, że nie jestem sama w jakiejś swojej bajce, która ma się nijak do rzeczywistości.

W tym momencie, migdał, o którym wcześniej myślałam jako o rozżarzonym węglu, zaczął mnie łaskotać. To znaczy, tak jakby ktoś go łaskotał i jednocześnie poruszał nim. W przeciwieństwie do bólu, który czułam poprzednio, było to przyjemne, zabawne uczucie. Roześmiałam się i ze zdumieniem pomyślałam „Ooo! Bóg działa”. Po chwili to doświadczenie ustało a razem z tym skończył się też ból migdała. Po prostu przestałam go czuć. To było niesamowite. Zupełnie nie czułam teraz miejsca, które przed chwilą szczypało mnie jakby było podrapane do krwi. Został tylko ból gardła, obrzęk zatok i kaszel.

Następnego dnia poszłam do lekarza. Obawiałam się, że kiedy zajrzy do mojego gardła i mnie zbada, to mnie zwyzywa, że nie przyszłam wcześniej i że zamiast iść do lekarza to się modlę. Tymczasem pan doktor stwierdził, że nic nie widzi w moim gardle, nic nie słyszy w moich płucach i pewnie przyszłam po to, żeby dostać zwolnienie L-4. Kazał mi kupić rutinoscorbin i wypisał zwolnienie na trzy dni. Stwierdził, że zwolnienie na jeden dzień wyglądało by podejrzanie ponieważ żadna choroba nie trwa jeden dzień.

Poszłam do apteki i poprosiłam o coś na ból głowy i przeciw gorączce. Wzięłam też jakiś psikacz do gardła. Pani magister dała mi pyralginę. Po jej zażyciu zrobiło mi się niedobrze. Nie jestem pewna, czy to tabletki tak zadziałały, ale cały dzień przeleżałam w łóżku z miską obok i wymiotowałam czymkolwiek zjadłam lub się napiłam, a w końcu żółcią. Znowu nie spałam całą noc. Snułam się po domu i próbowałam się modlić.

Następnego dnia poszłam do pracy zanieść zwolnienie i kupiłam lawendowy olejek, żeby zrobić sobie inhalację. Po powrocie wlałam go do gorącej wody i próbowałam wdychać. Woda chyba była za gorąca i ten olejek też pewnie się nie nadawał, bo zaczęło mnie piec oczy i poczułam szczypanie w płucach. W lustrze zobaczyłam, że białka moich oczu są całe czerwone. Położyłam się do łóżka i próbowałam zasnąć. Oczy zaczęły mi ropieć. Tej nocy również nie spałam.

Nazajutrz dnia odwiedziła mnie przyjaciółka, Aleksandra Machoś. Przyniosła mi obiad. Odwiedzała mnie też Madzia, która robiła mi zakupy. Nie miałam za bardzo siły, żeby z nimi rozmawiać czy się modlić. Moja modlitwa przez te wszystkie dni i noce wyglądała w ten sposób, że po prostu koncentrowałam swój umysł na Bogu, kierowałam swoje myśli na Niego od czasu do czasu próbując wyartykułować coś słowami. Powiedziałam Mu, że następnego dnia pójdę do innego lekarza i poproszę o antybiotyk.

Nie spałam kolejną noc.

Inny lekarz przepisał mi antybiotyk. Zażyłam go po powrocie, ale tej nocy też jeszcze nie spałam. Żadna dolegliwość nie ustąpiła, a wrócił ból migdała. Nad ranem zrozpaczona i ostatkiem sił powiedziałam do Boga: „O co chodzi? Co Ty chcesz mi powiedzieć? Jestem gotowa, słucham”.

Nagle, w bałaganie, który zazwyczaj panował u mnie w pokoju, a przez ostatnie dni stał się jeszcze większy, w od dawna nieuporządkowanej stercie notatek, kser, książek zauważyłam książkę Watchmana Nee, pt. „Charakter pracownika pańskiego”.

Książkę tę uratowałam kiedyś przed wyrzuceniem do śmieci. Ktoś porządkował jakiś gabinet w kościele i uznał ją za do wyrzucenia. Chętnie ją wzięłam i uznałam za skarb, co jest oczywiste dla każdego, kto wie, kim był Watchman Nee. Tylko to był taki skarb, do którego nie chciało mi się zaglądać. Nosiłam tę książkę do pracy z zamierzeniem, że w wolnej chwili ją poczytam. W swoim miejscu pracy miałam mnóstwo wolnych chwil, ale do niej nie zajrzałam. Nosiłam ją też z powrotem do domu i tam również jej nie otwierałam. Kiedyś przeczytałam może jeden rozdział. Pamiętam, że był bardzo odkrywczy i konfrontujący, ale sposób w jaki był napisany zniechęcał do lektury. Autor pewne rzeczy tłumaczy po kilka razy, powtarza myśli, pisze rozwlekle. Od kiedy ocaliłam tę książkę przed śmietnikiem chciałam mieć ją przeczytaną, ale nie chciało mi się jej czytać.

Aż tu właśnie w nocy z czwartku 19 maja 2016 na piątek 20 maja2016 książka Watchmana Nee „Charakter pracownika pańskiego” sama wyłoniła się z bałaganu, który miałam w pokoju. Zaczęła jakby świecić. Przez chwilę nie widziałam nic wokół, tylko ją. Gdy tylko na nią spojrzałam wiedziałam, że tam właśnie trzeba zajrzeć.

Nie dyskutowałam. Wzięłam. Spojrzałam na spis treści. Jeden z rozdziałów miał tytuł „Stosunek wobec pieniędzy”. Nie potrafię tego wytłumaczyć, ale było dla mnie oczywiste, że to właśnie mam przeczytać. Wiedziałam, że to jest to, na co czekałam.

Bóg do mnie mówił przez ten rozdział. Powiedział, że jeśli ktoś chce pracować dla Niego, to nie może decyzji o miejscu tej pracy podejmować w oparciu o czynnik ekonomiczny. Powiedział, że jeżeli raz tak zrobię, to skrzywię swój umysł, swój duchowy „kompas” tak, żeby już zawsze podświadomie dopatrywał się woli Bożej tam, gdzie przyniosłoby to większe materialne korzyści. Powiedział, że boli Go to, że tam, gdzie można dużo zarobić, wielu ludzi chce służyć, a tam, gdzie nie ma takich możliwości nie ma kogo posłać. Jasne dla mnie było, że mówi o Zakładzie Opiekuńczo – Leczniczym, w którym miałam praktyki, w którym opiekunki medyczne zarabiają coś koło najniższej krajowej pensji.

W książce podany został przykład Balaama, który wykorzystywał swój dar zarobkowo. Okazało się, że tak się nie da. Nie da się nagiąć woli Bożej dla swoich korzyści. Możemy robić, co chcemy, ale nie możemy zmusić Boga, czy zmanipulować, żeby chciał tego, czego nie chce lub nie chciał tego, czego chce. Napisane też było coś w stylu, że Ci, którzy się zastanawiają i obliczają, czy ich stać na wybranie Bożej drogi, czy wystarczy im na nią środków, nigdy na nią nie wchodzą, bo zawsze okazuje się, że ich nie stać.

W tym momencie wyobraziłam sobie siebie w wieku może siedemdziesięciu pięciu lat. Wyobraziłam sobie, że zdobyłam czy dorobiłam się wszystkiego, co w moim minimalistycznym rozumieniu, mogę uznać za wystarczające – że mam własne mieszkanie, rodzinę, samochód itd. Wyobraziłam sobie, że patrzę na swoje życie wstecz i przypominam sobie sytuacje, w których Bóg wzywał mnie do złożenia ofiary z moich marzeń na rzecz Jego marzeń. Wyobraziłam sobie jak czułabym się, gdybym zdała sobie sprawę z tego, że nigdy tego nie zrobiłam, a teraz, kiedy mam już wszystko, do czego dążyłam i mogę wreszcie zawalczyć o Boże marzenia, to jest już za późno, bo po prostu brakuje mi na to sił. To było najtragiczniejsze uczucie na świecie.

Trzeba pogodzić się z tym, że w życiu nie da się mieć wszystkiego. Czasem trzeba wybrać tracąc coś bezpowrotnie. Kiedy decydowałam, że zostaję w Polsce i będę wyczekiwać na to, co Bóg chciałby przeze mnie zrobić tutaj, oddawałam to, co wtedy jawiło mi się jako wszystko – nadzieję na niezależność, na rozumiany po ludzku „sukces”, ostatnią szansę, żeby to zdobyć. Uświadomiłam sobie, że taka właśnie jest cena za Królestwo Boże. Ona nigdy nie będzie niższa niż wszystko.

Byłam i jestem na sto procent pewna, że lepiej jest opłakać niespełnione marzenie niż niewypełnione powołanie.

Jakiś tydzień po mojej decyzji Bóg podzielił się ze mną swoim marzeniem zorganizowania w Ostoi Pokoju Modlitwy.

Izabela Janus

Możesz również polubić…