Świadectwa Uzdrowienia

Izabela Janus

Świadectwa o uzdrowieniu

Moi mili,

Postanowiłam podzielić się z Wami pewnymi doświadczeniami związanymi z moim uzdrowieniem oraz towarzyszącymi im obserwacjami i refleksją. Dolegliwości, o których będę pisać to głównie bóle związane z wykonywaną przeze mnie aktualnie pracą opiekunki, którą, jak może wiecie, przyjęłam jako misję. Chociaż przykłady te mogą nie wydawać się spektakularne, nadzwyczajne czy sensacyjne dla osób długo posługujących w uzdrowieniu, dla mnie były to momenty bardzo ważne, które rozpalały ponownie moje serce do uwielbienia dla Boga, mój zachwyt nad tym, że On jest i, że tak bardzo JEST i moje zaufanie do Niego i Jego Słowa.

BÓL KRĘGOSŁUPA

Jedną z pierwszych rzeczy, które zauważyłam wszedłszy w środowisko pracowników mojej misji było to, że wielu spośród nich skarży się na bóle kręgosłupa. Byłam bardzo zdziwiona tym, że problemy takie mają zarówno osoby starsze jak i sporo młodsze ode mnie oraz tym, że wydają się one pogodzone z tymi problemami traktując je jako coś nieuchronnego i właściwie normalnego.

Kiedy byłam nastolatką przez jakiś czas miewałam bóle kręgosłupa i nawet zdiagnozowano mi lekką dyskopatię. Lekarz zalecił mi wtedy ćwiczenia. Przez jakiś czas je wykonywałam. Bóle minęły i zapomniałam o nich. Zapomniałam jak to jest, kiedy człowieka boli kręgosłup i nie umiałam wyobrazić sobie, że może być to codziennością dla osób młodych. Tak było przez jakieś 1,5 roku mojej pracy. Po upływie tego czasu zrozumiałam moje koleżanki. Zaczęłam odczuwać ból w odcinku lędźwiowym kręgosłupa. Chwilami był słabszy, chwilami mocniejszy, ale z reguły silniejszy i właściwie ciężki do wytrzymania. Czułam go cały czas.

W tamtym czasie zaangażowana byłam w służbę „Uzdrowienie na ulicy”. W soboty co dwa tygodnie z mniejszą bądź większą grupą osób ustawialiśmy na głównym deptaku naszego miasta dwa lub trzy krzesełka, flagę z napisem „Uzdrowienie” i dystrybuowaliśmy ulotki z takim samym napisem oraz zachętą do skorzystania z modlitwy o uzdrowienie. Mieliśmy w służbie, m. in. przypadek uzdrowienia z boreliozy, z dziwnego, ciągnącego się od dwóch lat kaszlu, który nie był dla lekarzy uleczalny i którego przyczyna była nieznana, były też przypadki wydłużenia kończyny dolnej.

Ból kręgosłupa złapał mnie w środku tygodnia poprzedzającego naszą akcję. Postanowiłam, że skorzystam na niej z modlitwy przyjaciół. Właściwie „postanowiłam” nie jest w tym miejscu dobrym słowem. W rzeczywistości było dla mnie jasne i oczywiste, że mój ból skończy się w sobotę, kiedy oni położą na mnie ręce. Byłam pewna, że Bóg nie zostawi bez pomocy kogoś, kto pracuje na Jego zlecenie, że On ubezpiecza swój „sprzęt”, że „naprawi” mnie, bo mamy jeszcze coś do zrobienia. Poza tym On nie zostawia swoich ludzi bez pomocy.

Tak właśnie się stało. Od momentu tamtej sobotniej modlitwy przez długi czas nie odczuwałam żadnych dolegliwości kręgosłupa. Taki ból jak w tamtym wypadku jak dotąd nie powrócił, a pracuję już piąty rok. Obecnie, kiedy plecy sprawiają mi jakiś dyskomfort wracam do ćwiczeń i to jest skuteczne.

BÓL BARKU

Drugą dolegliwością, która pojawiła się u mnie podczas misji ZOL, był ból barku. Bywało, że trochę słabł, później się nasilał, ale generalnie pojawiwszy się, nie ustępował. Dziwiło mnie to, że idąc spać czuję swój bark i następnego dnia od samego rana również go czuję. Nie dało się nie zwracać na niego uwagi.

Sama nie wiem dlaczego, ale tym razem nie miałam pewności, że modlitwa na ulicy mnie uwolni. Niby sytuacja była podobna do poprzedniej, ale nie było to dla mnie jasne i oczywiste. Wydaje mi się, że mój brak wiary, albo raczej obecność niewiary w tym wypadku, były reakcją starej natury, na uzdrowienie, które poprzednio wzięła sobie moja nowa natura. Być może przy innej okazji rozwinę ten wątek. Teraz napisze jedynie, że stara i nowa natura człowieka różnią się tym, że nowa wierzy, a stara niedowierza, wątpi albo wierzy, ale nie w to co nowa. Nowa wierzy w życie, stara – w śmierć, nowa – w uzdrowienie, stara – w choroby, nowa w błogosławieństwo – stara w przekleństwo, nowa – w zwycięstwo Chrystusa i w połączenie z Nim, stara – w zwycięstwo „świata” bądź oddzielenie od Boga. W ostatecznym rozrachunku obie dostają to, w co wierzą.

Tym razem modlitwa na ulicy faktycznie przyniosła jedynie chwilową ulgę. Rzeczywiście ją odczułam, ale po paru godzinach było już tak jak wcześniej.

Po jakichś trzech tygodniach od momentu pojawienia się bólu, rozmawiałam w naszej zborowej kawiarence z kolegą. Jest to bardzo ciekawy człowiek, otwarty na Boże prowadzenie w swoim życiu, który nieraz doświadczył działania żywego Boga. Zawsze chętnie słucham, co ma do powiedzenia. Tym razem opowiedział mi o tym jak znalazł się w kłopocie spowodowanym upływem terminu dostarczenia do pewnego urzędu ważnych dokumentów. Niedotrzymanie terminu pociągało za sobą poważne skutki administracyjne, a mój kolega przypomniał sobie o tym godzinę przed północą ostatniego dnia, w którym jeszcze mógł to zrobić. Naturalnie, nie było już możliwości osobistego dostarczenia dokumentów. W praktyce nie było też możliwości wysłania ich mailem z uwagi na to, że instytucja, o której mowa nie miała wówczas maila dostępnego dla petentów (przypuszczam, że do tej pory nie ma). Nie powiodły się również podejmowane już po północy próby przefaksowania dokumentów z serwera w Singapurze, gdzie data wskazywałaby jeszcze na dzień poprzedni w stosunku do daty u nas już obowiązującej.

Marcin, bo tak ma na imię mój kolega, do czwartej nad ranem nie umiał zasnąć przez tę sprawę. Rano zadzwonił na pocztę i spytał pracującej tam znajomej, czy byłaby w stanie wysłać jego dokumenty z wczorajszą datą. Niestety, nie było to możliwe. Ówczesna dziewczyna, a obecnie żona Marcina spytała wtedy: „Co Ty teraz zrobisz?” On nie zastanawiając się i ku zdziwieniu dla samego siebie odpowiedział: „Poproszę w urzędzie o przybicie pieczątki z wczorajszą datą”. Te słowa same z niego wyszły, bez żadnych wcześniejszych przemyśleń.

„Wydygany” i „wczorajszy”, jak sam to określa, Marcin pojechał do miasta. Zaparkował pod urzędem, ale zanim do niego wszedł udał się na modlitewny spacer, na którym wylał przed Bogiem swoje serce. Było ono pełne poczucia niesprawiedliwości wywołanego na myśl, że miałby przegrać swoją sprawę i ponosić duże koszta z powodu jednego dnia zwłoki. Jednocześnie odwołał się do Bożego poczucia sprawiedliwości. Powiedział: „Ty wiesz, że to by było niesprawiedliwe”. Uświadamiał sobie i uznawał przed Bogiem, że jest w sytuacji, w której nic już nie może zrobić i że jego jedyną deską ratunku jest Bóg. Zdany na Niego udał się do urzędu. Wszedł do biura podawczego, popatrzył na Panią za biurkiem i po prostu spytał, czy przyjmując jego dokumenty mogłaby przybić na nich pieczątkę z datą wczorajszą. Pani z uśmiechem odpowiedziała „A, to tylko jeden dzień… Nie ma sprawy!”, po czym przekręciła coś w pieczątce i postawiła stempel.

Słuchając tej historii uświadomiłam sobie po raz kolejny, że dla Boga wszystko jest proste, że On naprawdę Jest i nie zawodzi tych, którzy zdają się na Niego, pokładają w Nim nadzieję. To tak proste, że aż trudne – zaufać Mu i działać w zaufaniu do Niego.

Odniosłam to do mojego barku, który ciągle mnie bolał. W tamtej chwili oddałam to Bogu, koncentrując się na tym, co zachodzi w moim ciele. Chciałam świadomie i uważnie obserwować co On z tym zrobi, a właściwie jak On zrobi to, żeby przestało mnie boleć. Opowieść Marcina obudziła we mnie wiarę, która nie pozwoliła mi spodziewać się czegoś innego. Trwało to dosłownie moment, kiedy ból odszedł, jak to się mówi, „jak ręką odjął”. Wprowadziło mnie to w stan cudownego zdziwienia połączonego z radością. Ekspresja tej radości była jakby przytłumiona zdumieniem i nawet powiedziałabym szokiem. To nie był dla mnie pierwszy ani ostatni raz, kiedy doświadczyłam takiego pozytywnego zaskoczenia. W tych rozbrajających dla mnie chwilach mam wrażenie, że czas się zatrzymał, że zatrzymuje się świat.

Następnego dnia w pracy chodziłam mentalnie pod wpływem tego wydarzenia. Kontemplowałam je pomiędzy wykonywaniem czynności służbowych. Odezwał się również w moim umyśle argument, który jak sądzę pochodził od starej niedowierzającej natury. Brzmiał on: może to tak po prostu jest, że to samo przechodzi i nie było to żadne Boże działanie. Tymczasem, na przerwie moje koleżanki zaczęły rozmawiać o bólu barku. One nie wiedziały o tym, co przeżyłam. Po prostu jedna z nich zaczęła mieć taką dolegliwość i omawiała z pozostałymi kroki jakie zamierza podjąć – iść do lekarza, następnie na jakieś zabiegi, itd. Któraś z uczestniczących w rozmowie dziewczyn powiedziała wtedy coś w stylu: „No musisz się za to wziąć, nie odkładaj tego, bo to Ci nie przejdzie”, a tamta, którą bolał bark odpowiedziała: „No tak, to samo nie przechodzi”. Zaśmiałam się, kiedy to usłyszałam i przyjęłam to jako odpowiedź dla moich wątpliwości. Po prostu, jeżeli moje dziewczyny mówią, że ból barku sam nie przechodzi, to znaczy, że nie przechodzi.

Analizując to zdarzenie powiedziałabym, że Bóg wykorzystał moment mojej ufności i pewności, że jest dobry, że mi pomoże i że pomoże mi właśnie w tym momencie. On czeka na takie momenty wiary.

BÓL PODBRZUSZA

Oprócz bólu kręgosłupa niektóre koleżanki uskarżały się również na bóle podbrzusza. Mówiły, że mają oberwane mięśnie albo mięśniaki na macicy. Niektóre nawet poddawały się zabiegom łyżeczkowania, a jedna miała usuniętą macicę. Mówiła, że to od dźwigania i że w naszym zawodzie każdego to czeka i że mnie też kiedyś „wypadnie” macica. Poczułam natychmiastową potrzebę zaprotestowania. Powiedziałam: „Mi nie wypadnie!”

Tę osobę bardzo lubiłam. Ceniłam jej doświadczenie i mądrość życiową oraz osiągnięcia w bardzo dobrym wychowaniu dzieci, mimo niesprzyjających okoliczności. Dlatego to, co powiedziała nie było mi obojętne. Jej słowa były wtedy dla mnie ważne i odebrałam je jako przekleństwo, mimo, że ona wcale nie miała takich intencji. Po prostu mówiła o realiach, które znała.

Pewnego razu z wielkim zdziwieniem stwierdziłam, że boli mnie podbrzusze. To nie był taki ból, jak przed menstruacją. Był bardziej ostry i to nie był ten czas. Spodziewałam się, że, jak to się mówi, poboli, poboli i przestanie. Ale nie przestawało mnie boleć. W pracy musiałam oszczędzać się przy wielu czynnościach, co odbywało z niekorzyścią dla jakości wykonywanej przeze mnie pracy. Zaczęło mi to przeszkadzać. Jednocześnie byłam bardzo przygnębiona. Nie dopuszczałam do siebie tej myśli, ale wydaje mi się, że podświadomie bałam się, że jednak dopadło mnie to, co moje koleżanki traktowały jako nieuchronne.

Przez kilka dni nie chciało mi się o niczym myśleć. Nie umiałam na niczym się skoncentrować. Chodziłam w lęku i poczuciu porażki i nie zdawałam sobie z tego sprawy. Jednak po tym czasie naturalnie zaczęłam konfrontować się z tym, co przeżywam. Jeden mój wewnętrzny głos, o którym przypuszczam, że był głosem starej natury, podpowiadał mi, że praca opiekunki zbyt szumnie została przeze mnie nazwana misją i skończy się zwyczajnym kalectwem. Drugi mój wewnętrzny głos zadał pytanie „ale dlaczego ja chodzę w strachu? To nie jest właściwa postawa dla mnie”. Ta część mnie zauważyła i uznała, że strach w moim życiu nie jest legalny choćby nie wiadomo co się działo.

Postanowiłam doprowadzić do konfrontacji tych dwóch głosów, do przeglądu systemu swoich przekonań i zrobić w nim porządek. Odbyło się to przy stole w kuchni na poddaszu, które zamieszkuję. Zobaczyłam, że otwiera się przede mną smutna perspektywa uwierzenia w to, że myliłam się co do tego, że praca w ZOL-u to jest misja od Boga, że było to tylko moje urojenie, które teraz miało prysnąć, bo okaże się, że albo ratując swoje zdrowie zmienię pracę, albo podzielę los tych, którzy pracują tam bo po prostu muszą gdzieś pracować, a lepszej alternatywy nie mają. W dodatku miałabym przynieść wstyd temu, o czym mówię poprzez wyrażany niedokładną pracą, a wręcz jej zaniedbywaniem i spychaniem jej części na innych, brak szacunku dla współpracowników oraz pacjentów.

Przyjrzałam się temu i szybko porównałam z tym wszystkim co wiem o tym, jak wyglądała moja droga do pracy w ZOL-u, jak wyglądało w ogóle moje pierwsze świadome spotkanie z Bogiem i podążanie za Jego głosem do tej pory. Włączyłam w to też uznanie faktu, że nieraz takie podążanie wymaga ofiary i zadałam sobie pytanie, czy gdybym wiedziała, że na drodze rozeznanej przeze mnie jako miejsce mojej służby, mogę doznać okaleczenia, weszłabym na nią lub pozostała na niej? I wtedy coś we mnie, co mówi tym drugim głosem, a co przyjmuję, że jest głosem mojej nowej natury, powiedziało:

– A właśnie, że to jest moja misja i nie będę oszczędzać się w pracy, tylko dalej pracować tak jakbym pracowała dla Boga! I jak mam stracić macicę to sobie ją bierz!

I jeszcze ten mój pierwszy wewnętrzny głos spytał:

– A co jeśli Bóg chciałby kiedyś obdarować Cię dzieckiem?

A drugi bez namysłu wybuchnął:

– To urodzę bez macicy!

Oczywiście nie chodziło o to, że ja wierzę w możliwość urodzenia dziecka bez macicy. Nawet nie chcę zapuszczać się w tego typu rozważania. Po prostu, w jednej chwili pojawiła mi się taka perspektywa, że Bóg mnie widzi i widział drogę, która zaprowadziła mnie do ZOL-u. Widzi moją pracę i przyszłość i decyzje, które podejmuję w zgodzie z jego prowadzeniem muszą być ze sobą kompatybilne.

W momencie, kiedy wypowiedziałam te słowa: „to urodzę bez macicy” nastąpiło przełamanie duchowe. I powtarzam jeszcze raz, wcale nie chodziło o to, że wierzę w takie cuda, albo że na nie liczę. Chodzi o to, że przeciwstawiłam się temu racjonalnemu, niby słusznemu głosowi, który próbował mnie związać przed wiarą, który próbował rozwodnić, rozmydlić to, co odczytałam jako swoje powołanie. Poczułam jakby coś pękło, jakby cały lęk wewnątrz mnie rozpadł się na kawałki.

Najciekawsze, najbardziej zdumiewające i niesamowite jest to, że kiedy wypowiedziałam tamte słowa ból podbrzusza odszedł. Było to podobnie jak w przypadku barku, „jak ręką odjął”. Tak samo jak wtedy byłam pod wrażeniem i bardzo zadziwiona tym, co się stało. Pomyślałam sobie „ O łaał! To to jest aż takie duchowe?! Ciało jest aż takie duchowe?!”

Następnego dnia w pracy, tak jak postanowiłam rzetelnie wykonywałam swoje obowiązki. Poprawiałam pacjentów i tak dalej. Sama nie mogłam się nadziwić, że nie czuję żadnego bólu. Nie czułam go przez kolejne ponad 2 lata.

W momencie, w którym piszę ten tekst znowu zaczyna pojawiać się u mnie jakiś dyskomfort w tym temacie. Na razie się nad tym nie zastanawiam i piszę o tym z tzw. kronikarskiego obowiązku.

ZAKAŻENIE

W lutym 2020 roku spotkał mnie wypadek podczas otwierania bramy naszego kościoła. Początkowo rygiel nie chciał się przesunąć, więc mocno szarpnęłam i wtedy przyszczypał mi dłoń pomiędzy palcem wskazującym a kciukiem. W rękawiczce zrobiła się dziura i niestety w mojej skórze też. Zaczęła lecieć krew. W kościele znajoma zdezynfekowała mi ranę i nakleiła plaster z opatrunkiem. Ściągnęłam go dopiero wieczorem i stwierdziłam, że wszystko dobrze się zabliźnia. Nazajutrz rano poszłam do pracy.

Pracuję w rękawiczkach jednorazowych. Nie przyszło mi do głowy, że powstały skrzep może się pomoczyć i oderwać pozostawiając moją rankę otwartą. Podczas kąpania pacjentów, jak to często bywa, do rękawiczki dostała się woda. W rękawiczce powstało środowisko korzystne dla rozwoju bakterii. Ręka zaczęła puchnąć i boleć przy poruszaniu kciukiem. Gdzieś koło godziny 13.00 już nie mogłam nim poruszać.

Po obiedzie moje dziewczyny to zauważyły. Opowiedziałam im o swoim wypadku. Jedna z nich krzyknęła: „Możesz dostać tężec!” Kiedy zobaczyłam charakterystyczny dla tej osoby wyraz twarzy wysiewający strach z roszczeniem tego, by każdy go przyjął i oczekiwał najgorszego, od razu wiedziałam, że moim powołaniem jest zawieźć to oczekiwanie i że żadnego tężca nie dostanę. To właśnie powiedziałam „Nie dostanę żadnego tężca”.

Kiedy na moją rękę popatrzyła inna osoba poczułam się trochę inaczej. Widziałam, że to, co zobaczyła wywołało u niej wrażenie, które starała się przede mną ukryć. Zaczęła pytać „Jak się Pani czuje? Ma Pani gorączkę? Jest Pani słabo?” Do tego momentu czułam się dobrze, ale kiedy ona zadawała te pytania, faktycznie zrobiło mi się słabo i przeszedł mnie dreszcz. To po prostu jest osoba z autorytetem – zna się na tym, co robi i na ludziach. Poza tym była mi przychylna. Ponieważ byłam świadoma, że moje gorsze w tej chwili samopoczucie było jedynie poddaniem się jej sugestii, powiedziałam, że czuję się dobrze. Mimo to zostałam odesłana na Izbę Przyjęć w celu zorientowania się w możliwości przyjęcia zastrzyku przeciwtężcowego. Podobno i tak sens ma podawanie go zaraz po wypadku, a nie ponad 24 godziny później, ale przecież jakieś kroki trzeba było podjąć. Na Izbie Przyjęć potwierdzono, że zastrzyk teraz już nie ma sensu. Pielęgniarka tam dyżurująca spytała, czy ma iść po lekarza. Pewnie myślała, ze jestem pielęgniarką, jej koleżanką po fachu i, że sama dobrze ocenię swój stan. Miałam dosyć szumu wokół mojego problemu, więc odmówiłam i wróciłam na swój oddział. Jedna z dziewczyn zrobiła mi opatrunek. Do godziny 19.00 robiłam wszystko jedną – lewą ręką.

W drodze do domu rzeczywiście źle się czułam. Tak jakbym miała gorączkę i było mi słabo. Po wyjściu spod prysznica, pod którym zdjęłam opatrunek, zobaczyłam, że dłoń jest spuchnięta, rumiano-sina, miejsce wokół rany zaczerwienione, i że żyły na nadgarstku są ciemne. Wydawały się takie wyraźne, że aż czarne. Po wewnętrznej stronie przedramienia aż do miejsca trochę powyżej łokcia biegła czerwono-sina pręga. Po zewnętrzne stronie, od miejsca rany na skórze też pojawił się rumiany pas biegnący w kierunku łokcia.

Pomyślałam „Ooo, to chyba jest to słynne zakażenie, o którym nieraz słyszałam, ale nigdy nie widziałam”. Kiedy byłam dzieckiem i bawiłam się z innymi dziećmi na podwórku nieraz się zdarzało, że ktoś się skaleczył. Szukaliśmy wtedy liścia babki, żeby przyłożyć mu do rany. Patrzyliśmy czy nie pojawia się czerwona kreska. Wszyscy z przejęciem mówili, że kiedy taka kreska się pojawia i dochodzi do serca, to człowiek umiera. Moja kreska dochodziła do wysokości może niecały centymetr ponad łokciem. W dodatku była na prawej ręce. Wywnioskowałam, że mam jeszcze trochę czasu.

Mogłam się z powrotem ubrać i pójść na Izbę Przyjęć. Nie mam daleko. Mogłam też zaalarmować moją współlokatorkę i przyjaciółkę. Na pewno by mi pomogła. Ponadto mogłam też zadzwonić po taksówkę, albo spróbować wezwać pogotowie. Żadna z tych opcji nie budziła mojego zaufania. W żadnej się nie odnajdywałam. Żadna nie wyglądała na właściwą.

W tamtym czasie wciąż brałam udział w akcjach „Uzdrowienie na ulicy”. Wiedziałam, że Bóg jest, że uzdrawia i że chce to robić, bo taka jest Jego natura. Mówiłam to ludziom na naszych akcjach. Zobaczyłam, że nie ma żadnych przeszkód przeciwko temu, żebym sama poprosiła teraz o uzdrowienie. Na ulicy przedstawiamy to jako proste, dlaczego w swoim życiu i samemu dla siebie mamy to czynić skomplikowanym? Właściwie nie rozumiałam dlaczego nie miałoby to tu i teraz „zadziałać”. Poza tym, stwierdziłam, że służba uzdrowienia wymaga treningu i najlepiej jest trenować na samym sobie.

Wiedziałam, że uzdrowienie jest zawarte w zbawieniu, że jest we krwi Jezusa i przyjmuje się je tak jak odpuszczenie grzechów – przez wiarę. Jeśli nawet w tamtej chwili nie miałam potrzebnej wiary, to Biblia podaje sposób na to jak ją zbudować – wiara bierze się ze słuchania. Włączyłam więc podręcznikowe nauczania Leszka Korzenieckiego o uzdrowieniu.

Świadomość tego, że Bóg istnieje i mnie widzi dawała mi i daje komfortowe poczucie bezpieczeństwa. Miałam wrażenie, że czuję Jego aprobatę dla podjęcia próby rozwiązania swojego problemu przez wiarę. Przeszła mi przez głowę myśl, że jeśli miałabym teraz nie wejść w to branie uzdrowienia, to takie życie jest mi potrzebne. Po chwili jednak wyznaczyłam sobie punkt na przedramieniu. Powiedziałam: „Boże, jeżeli zakażenie przekroczy ten punkt, to biegnę na Izbę!”. Nie wiem, czy bym pobiegła, ale tak Mu powiedziałam.

Wszystko to było dla mnie zabawne i w jakiś sposób ekscytujące. Życie z Bogiem jest z pewnej perspektywy zabawne.

Słuchałam Korzenia prawie całą noc. Co jakiś czas się modliłam. Błogosławiłam swoje ciało, przyjmowałam uzdrowienie, gromiłam zakażenie. Trochę podsypiałam. Kiedy się budziłam sprawdzałam długość i kolor czerwonej pręgi. Nie wydłużała się, ale też nie znikała. Kilka razy wydawało mi się, że jest bledsza, ale ciężko było powiedzieć dopiero co się obudziwszy i zapaliwszy światło. Koło godziny trzeciej lub czwartej zostawiłam Boga samego na polu walki. Wtedy już uzdrowienie było dla mnie tak oczywiste, że beztrosko poszłam spać. Kiedy rano się obudziłam, nie było śladu po pręgach.

Dwa dni później udałam się do lekarza, ponieważ ranka na dłoni nie była zagojona. W celu uniknięcia powtórki przygody postanowiłam skorzystać z błogosławieństwa jakim niewątpliwie bywa L4. Przeszło mi też przez myśl, że postąpiłam lekkomyślnie. Tak chyba też pomyślał znajomy, któremu o tym opowiadałam. Powiedział mi wtedy: „Nie przejmuj się! Ja kiedyś złamałem rękę i nie poszedłem do lekarza, bo wierzyłem, że Bóg mnie uzdrowi”. Spytałam go, czy Bóg to zrobił. Kolega w odpowiedzi pokazał mi rękę, że jest cała i zdrowa. Wiem na pewno, że działa bez zarzutu, ponieważ ten znajomy (którego imienia nie zdradzę, bo nie wiem, czy by sobie życzył), bardzo dobrze gra na gitarze a zawodowo zajmuje się wspinaniem na drzewa i zbieraniem szyszek. Za to „moje dziewczyny”, kiedy im opowiedziałam o swoim doświadczeniu, jedna powiedziała: „Noooo, Bóg czasem używa różnych dróg”, a druga: „Czy ty wiesz, że to był cud? Mogłaś już nie żyć!”

Podczas tej przygody towarzyszyło mi podejrzenie, że jest to przygotowanie do czegoś większego. Taki, jak to już wcześniej napisałam, trening. I chyba był. W podobny sposób postąpiłam, kiedy pojawiły się u mnie objawy najmodniejszej choroby w tym sezonie. Z tą tylko różnicą, że zamiast Korzenie słuchałam wtedy Charlesa i Frances Hunterów i wspomagałam swoją wiarę zasobami domowej apteczki. O tej walce może napiszę innym razem.

BÓL W DŁONI I W NADGARSTKU

Kolejną zawodową dolegliwością często wymienianą przez moje koleżanki był zespół cieśni nadgarstka. Dziewczyny mówiły również o bólu dłoni i palców. Niektóre chodziły na różne zabiegi. Tak samo, jak w poprzednich przypadkach, nie umiałam sobie wyobrazić, o czym mówią dziewczyny, dopóki sama tego nie doświadczyłam.

W czasie, kiedy to nastąpiło, byłam zaangażowana w jakąś pracę dla Boga. Chyba pisałam jakiś tekst i ból mi to utrudniał. Ponadto słuchałam wtedy dużo Curry’ego Blake’a, i oczywiście Leszka Korzenieckiego. Kiedy ból się pojawił się i kiedy rozeznałam, że nie ma zamiaru odejść, że nie jest to tylko chwilowe, podniosłam swoją rękę na wysokość oczu, popatrzyłam na nią, a właściwie na ten ból i powiedziałam: „Chyba żartujesz!”. Ból odszedł natychmiast i jak do tej pory nie powrócił. Było to stosunkowo niedawno. Maksimum rok temu.

Kończąc, chciałabym przede wszystkim podziękować tym, którzy przeczytali powyższy tekst do końca. Jest długi, więc wyobrażam sobie, że mogło to nie być łatwe. Po drugie, chciałabym jeszcze raz powtórzyć, że uzdrowienie przychodzi przez wiarę, a wiara bierze się ze słuchania. Poza wykładami Leszka Korzenieckiego, Curry’ego Blake’a, Charlesa i Frances Hunter polecam wszystkim, którzy chcieliby lub potrzebują zbudować swoją wiarę w tym temacie jeszcze nauczania Andrew Wommacka. Pewnie jest też wiele innych sług Bożych, którzy posługują i nauczają o uzdrowieniu, a których jeszcze nie znam. Po trzecie, to, co bierze uzdrowienie, to jest nasza nowa natura. Warto poświęcać czas na rozeznawanie tego, co aktualnie w nas jest elementem nowej, a co starej natury. Warto świadomie rezygnować ze starej, a praktykować nową. Nie wykluczam też, że w moim przypadku, łatwo było zadziać się takim rzeczom z powodu kontekstu, jaki stanowi dla nich mój styl życia. Mianowicie, często czytam lub słucham Biblii, angażuję się w życie Kościoła, praktykuję tzw. komorę modlitwy, spotykam się z ludźmi, którzy też tak żyją. Doświadczenia z różnych dziedzin mojego życia składają się na świadomość Bożej obecności, na zaufanie Słowu Bożemu, które zbudowały również moją wiarę w uzdrowienie.

Jestem świadoma tego, że oczekiwania, pragnienia i możliwości jakie są dla chrześcijan w Duchu Świętym włączają branie uzdrowienia dla innych. Jestem również świadoma, że te oczekiwania czy pragnienia na chwilę obecną spełniłam może w jednym promilu. Łatwo mi jest to napisać, bo nie podlegam niczyjemu osądowi.

Ponadto, nie chcę, aby ktoś odebrał ten tekst jako zniechęcenie do skorzystania z leczenia oferowanego przez służbę ochrony zdrowia. Ja sama nieraz z niego korzystałam mając w tym prowadzenie Boże i prawdopodobnie jeszcze skorzystam. W omawianych przypadkach po prostu poszłam inną drogą. Była dla mnie łatwiejsza, pewniejsza, szybsza, bezpieczniejsza i ciekawsza i byłam w takiej formie duchowej, że było mnie na nią stać.

Możesz również polubić…