Trochę bardziej Alicja

alicja

Trochę bardziej Alicja

Iza Janus

            Pozwólcie, że zacznę od nawiązania do pewnego filmu. Widzę w nim analogię do życia człowieka wychowanego w kulturze niewiary, sceptycyzmu, materializmu, który nagle dowiaduje się, że Biblia przedstawia prawdę. Ten  film to, „Alicja w Krainie Czarów”.1 W żadnym wypadku nie mam zamiaru porównywać Bożego działania z czarami, albo ludzi przez których się ono manifestuje z czarodziejami. Chodzi mi wyłącznie o postawę głównej bohaterki i to co się z nią dzieje w trakcie przygody.

            W skrócie, film opowiada o tym, że normalna dziewczynka, Alicja, wpada do zajęczej nory i dostaje się do przedziwnej krainy. Jej mieszkańcy przyjmują ją jako zapowiadaną w przepowiedniach bohaterską Alicję mającą pokonać złą królową, która zniewoliła krainę. Patrzą oni na Alicję z nadzieją w oczach,  z oczekiwaniem, że to ich wybawicielka. Natomiast Alicja w ogóle nie czuje się jak bohater. Pierwszy raz słyszy podobne opowieści. Świat, który widzi nie mieści się jej w głowie. Buntuje się przeciwko niemu, chce wracać do domu, do tego, co zna. Nie umie też walczyć i wcale nie chce. Mieszkańcy krainy dostrzegają to i stwierdzają, że  Alicja w ogóle nie jest jak Alicja. Mówią, że Alicja to zupełnie nie Alicja.

            Następnie wydarzają się różne rzeczy – są pościgi, starcia z armią królowej, wreszcie ktoś zostaje uwięziony. Alicja zaczyna angażować się w to, co dzieje się wokół niej. Zaczyna przywiązywać swoje serce do mieszkańców krainy. Podejmuje pierwsze kroki, żeby im pomóc. Zaczyna opowiadać się przeciwko złej królowej. Jej towarzysze zauważają to i mówią między sobą „Teraz to trochę bardziej Alicja”, albo „Alicja to coraz bardziej Alicja”. W końcu dziewczynka decyduje się stanąć oko w oko ze swoim przeciwnikiem. Wtedy jej przyjaciele mówią „to już całkiem Alicja”, czy „Alicja to już jest zupełnie Alicja”.

            Nie jest to może główny wątek filmu, może nie każdy miłośnik „Alicji” w ogóle go zauważy, ale dla mnie najistotniejsze w tej historii jest pokazanie, jak główna bohaterka się zmienia, albo raczej jak zmienia się to, w co wierzy. Konkretnie, staje się ona coraz bardziej świadoma roli jaką ma do odegrania. Staje się coraz bardziej tym, kim ma być, żeby wypełnić swoje przeznaczenie, coraz bardziej sobą. Coraz bardziej utożsamia się z historią, którą o niej napisano, a jednocześnie jest jej wolnym wyborem to, że się ona urzeczywistni.

            My oczywiście nie żyjemy w Krainie Czarów. Ale muszę się przyznać, że od kiedy dowiedziałam się o autentyczności Ewangelii i poznaję perspektywę Biblii to zauważam, że świat jest inny niż ja go wcześniej postrzegałam, niż jego obraz, do którego byłam przyzwyczajona. Wypowiadam się jako osoba, która przez pierwsze 23 lata swojego życia nie znała żywego Boga, nie znała Ducha Świętego ani Słowa Bożego i w ogóle nie umiała sobie wyobrazić, że jest to prawda.

            Kiedy oddajemy życie Jezusowi i przyjmujemy perspektywę Biblijną, to możemy zauważyć, że jesteśmy częścią większej opowieści. Tylko tym razem nie fantastycznej, ale prawdziwej historii, która zaczęła się długo przed naszym urodzeniem. Dowiadujemy się, że jest ktoś taki jak Bóg, że On coś na ziemi przedsięwziął – Jezus przyszedł zniszczyć dzieła diabelskie i chce, abyśmy to też robili. Dowiadujemy się, że jest w tym przedsięwzięciu strategia i że my w tej strategii byliśmy uwzględnieni jeszcze zanim się urodziliśmy. W Liście do Efezjan jest napisane: „W Nim [Jezusie] wybrał nas przed założeniem świata, abyśmy byli święci” oraz „Jesteśmy bowiem Jego dziełem, stworzeni w Chrystusie dla dobrych uczynków, które Bóg z góry przygotował, abyśmy je pełnili”2. Jednym słowem, dowiadujemy się, że Bóg ma dla nas powołanie.

            Następnie, dowiadujemy się, że Bóg ma jakąś wizję tego, kim się mamy stać, żeby temu powołaniu sprostać. Zaczyna w nas pewne rzeczy rozwijać, żebyśmy stawali się dosłownie nowym człowiekiem, powołanym do konkretnych zadań. To, co stare musi umrzeć i ustąpić miejsca nowej definicji rzeczywistości, roli jaką w niej mamy do odegrania, a przede wszystkim samego siebie. Wraz z codziennym rozwojem relacji z Duchem Świętym rozwija się nowe stworzenie w nas. Jest to jednocześnie progres manifestowania się prawdy zapisanej o nas w Słowie Bożym, które jest absolutne. Przestają funkcjonować kłamstwa, wbudowane w naszą świadomość przez osoby przyjmowane przez nas wcześniej za autorytety, które jednak absolutne nie są. W związku z tym stajemy się coraz bardziej sobą. Biblia informuje nas również o tym, że to boże dzieło w nas i nasze powołanie nie są obojętne dla ludzi wokół. Czyli nie zostaliśmy powołani tylko dla siebie i dla Boga. Dostaliśmy naprawdę dużą rzecz, która jest też dla innych i oni na nią czekają. Biblia mówi: „Stworzenie z upragnieniem oczekuje objawienia się synów bożych”.

            Teraz chciałabym opowiedzieć o pewnym moim doświadczeniu z Bogiem, w którym miałam okazję, jak sądzę, być przez chwilę bardziej sobą, bardziej tym, kim zaplanował mnie Bóg, bardziej osobą, którą Biblia nazywa dzieckiem bożym. Jestem przekonana, że wielu z Was doskonale to zrozumie, bo sami podobne doświadczenia przeżyliście, więc odnajdziecie się w tym, co przeczytacie i będziecie mogli potwierdzić, że takie rzeczy mają miejsce. A osobom, które dopiero rozpoczynają swoją przygodę z Bogiem po prostu chcę przybliżyć to, jak ta relacja może wyglądać, na czym polega wiara na pewnym etapie i żeby mogły upewnić się bardziej, że warto związać swoje życie z Bogiem. A nawet coś więcej niż „warto”.

            Sytuacja miała miejsce wczesną wiosną roku ubiegłego, tj. 2015. W tamtym czasie pewnego dnia przeglądałam facebook i zobaczyłam zdjęcie dziewczynki, która zaginęła. Był też rysopis podejrzanego o porwanie. Nie był to pierwszy raz, kiedy ja podobny wpis na fb widziałam, bo niestety zdarza się częściej, że ktoś zaginie. Zwykle nie poświęcałam takim zdjęciom uwagi. Dawno temu, kiedy żyłam bez Boga bardzo przejmowałam się wszystkimi nieszczęściami, które dzieją się na świecie. Odczuwałam bunt wobec nich, konieczność przeciwdziałania a jednocześnie frustrację, poczucie porażki a nawet wyrzuty sumienia i potępienia spowodowane tym, że nie mogłam nic poradzić na to. Chroniąc się przed tymi odczuciami wypracowałam sobie jakiś poziom obojętności i znieczulenie wobec ludzkich nieszczęść, na które nie mam wpływu.

            Ale tym razem było inaczej. Mimo, że nie patrzyłam długo na ten post, przeglądałam kolejne i w końcu wyłączyłam komputer, to ta informacja wbiła się do mojej świadomości i poruszyła moje serce tak, że nie umiałam zapomnieć o tej dziewczynce. Pamiętam, że  było mi to bardzo nie na rękę, bo chciałam iść spać. Akurat w tamtym czasie rozpoczynałam pracę w nowym miejscu i dużo energii traciłam na odnajdywanie się w nowej roli, w nowym środowisku. Nie czułam się na siłach, żeby mierzyć się choćby w modlitwie z czymś, z czym nigdy wcześniej w bardziej komfortowych momentach mojego życia nie czułam się na siłach, żeby się mierzyć.

            Jednak nie umiałam przestać myśleć, że to dziecko może jest teraz w rękach tego, jak wtedy pomyślałam, potwora 3, że na pewno się boi. Niechcący przez chwilę wyobraziłam sobie, jak musi się czuć ta dziewczynka i że ona jest wydana, bez żadnej obrony w ręce tego człowieka. Więc pomodliłam się o nią i położyłam spać.

            Nie zasnęłam. Usiadłam na łóżku, włączyłam komputer, otwarłam znowu fejsbooka, żeby znaleźć ten post. Przez chwilę pomyślałam, że ludzie zdążyli wrzucić wiele innych i może już  nie znajdę, ale znalazłam bez problemu i zaczęłam się znowu modlić. Ale tak inaczej.

            Do całej rzeczywistości duchowej w imieniu Jezusa powiedziałam „Nie!”. I dosłownie rozkazałam, że ta dziewczynka [wskazałam na zdjęcie] się ma znaleźć. Jeszcze podałam jak się nazywa, żeby nie było wątpliwości o kogo chodzi. Ona miała na imię Maja. W każdym razie zależało mi żeby wydać jednoznaczny komunikat, nawet polecenie o kogo chodzi i co ma się stać, mianowicie, że ona ma się znaleźć.

            Muszę się przyznać, że sama byłam zdziwiona tym, że nie było we mnie żadnych wątpliwości, żadnego zastanowienia nad tym, czy ja w ogóle mam coś do powiedzenia w tej sprawie. A nawet zachowywałam się tak, jakbym, nie dość, że miała COŚ do powiedzenia, to jeszcze jakby to, co się stanie w całości ode mnie zależało. Albo raczej jakbym była w stanie zrobić tak, żeby to ode mnie zależało. Jakby to ode mnie zależało, czy to będzie ode mnie zależało.

            W pewnym momencie pojawiła się we mnie taka myśl, że ja nawet nie zaobserwuję skutku tych modlitw, nie przekonam się o ich skuteczności, bo w tamtym czasie nie śledziłam w mediach bieżących wydarzeń, a na fb nikt nie zamieszcza wpisów o tym, że ktoś się odnalazł. Są informacje o zaginięciach czy przykładowo, że ktoś choruje, ale nie widziałam jeszcze wpisu o tym, że kogoś udało się znaleźć albo wyleczyć. Ale nie poszłam za tą myślą, nie zastanawiałam się nad tym. Tak jakby coś we mnie wiedziało, że nie należy tego rozważać, mimo, że w sercu czułam, że fajnie by było osobiście to zweryfikować. Modliłam się dalej. Świadomie wypowiadałam słowa modlitwy, wiedziałam co mam mówić i wiedziałam jak mam mówić. Ale nie wiedziałam skąd to wszystko wiedziałam. To było niesamowite. Tak jakbym modliła się ja, a jednocześnie nie ja, taka inna ja, jakbym była sobą, ale taką najlepszą sobą, tak jakby nie sobą, ale jednak byłam sobą.

            W pewnym momencie było już dla mnie tak oczywiste, że moje słowa sprawiają rzeczywistość, że to ja decyduję jak będzie, jak to się wszystko potoczy, że zakomunikowałam jak jakiś kierownik, że ta dziewczynka po pierwsze ma się znaleźć, a ponadto ma się znaleźć cała i zdrowa, nie doznawszy żadnej krzywdy od porywacza. Wtedy poczułam, że sprawa jest załatwiona i poszłam spać.

            Wyobraźcie sobie, że za jakieś dwa dni, kiedy szłam do pracy, przed wejściem spotkałam dwie moje koleżanki. Chciały zapalić, więc zatrzymałyśmy się przed wejściem. Zapaliły, coś tam sobie gawędzą i jedna mówi do drugiej: „A słyszałaś o tym, że ta mała dziewczynka, która była porwana się znalazła? Jak ona miała?” A ja powiedziałam „Co? Maja się znalazła?” A moja koleżanka odpowiedziała: „Tak. Maja. Znaleźli ją na stacji benzynowej gdzieś w Niemczech”. A mnie, jakby to powiedzieć, zamroczyło ze szczęścia (nie wiem, jak to inaczej wyrazić, ale od kiedy oddałam swoje życie Jezusowi, to mi się to zdarza kolejny raz – taki szok, połączony z euforią, a jednocześnie takie może też jeszcze ciągle niedowierzanie, tak jakby stało się coś, co jest zbyt piękne, żeby mogło się stać, a jednak się stało). Ale wydusiłam z siebie: „I co było jej coś?” A koleżanka odpowiedziała: „Nie, nic jej nie zrobił.”

            Chciałabym jeszcze na chwilę wrócić do tego momentu, kiedy się modliłam. Tamta modlitwa nie była wynikiem tego, że przypomniałam sobie jakieś nauczanie o mocy, czy o autorytecie wierzącego. W dalszym ciągu nie mam spójnej, wyczerpującej doktryny na temat autorytetu chrześcijanina w takich sprawach. Nie chodzę też na co dzień w przekonaniu, że mam możliwość kłaść kres takim nieszczęściom. Myślę, że wiara, którą wtedy miałam nie była ze mnie. To Bóg ją we mnie sprawił i okazał się też jej dokończycielem. Przypuszczam, że to Duch Święty wypełnił mojego ducha i uzupełnił go, że byłam wtedy takim bardziej dzieckiem bożym niż do tej pory, bardziej świadomym i zjednoczonym z Duchem Świętym. Powiedziałabym, że modliłam się taka zupełna ja, najlepsza ja, taka bardziej jaką mnie Bóg zamierzył. I każdego z nas, moi kochani. Pozdrawiam 🙂

1 Mam na myśli ekranizację z 2010 roku w polskim tłumaczeniu, a raczej to, co z niej pamiętam 🙂

2 Celowo nie podaję adresów. To taki zabieg mający wprowadzić interaktywność. Tak niby-zagadka, czyli, moi kochani, znajdźcie sobie sami 🙂

3 Dziś nie sądzę,  że to był potwór. Nie widzę w Ewangeliach, żebym miała prawo kogoś tak osądzić. Widzę jedynie prawo do przeciwdziałania złu.

Możesz również polubić…