Taka sytuacja

rain2

Tego dnia w Zgierzu modliłam się nie tylko ja. Modliły się też inne osoby i wszystkie mają prawo, a nawet powinny, traktować to, co się stało jako odpowiedź na swoje modlitwy. Bóg w tym samym wydarzeniu może mieć interakcję z wieloma ludźmi. Podobnie jak przez jedno kazanie może przemówić do kilku osób, z których każda ma inną sytuację.

Izabela Janus

Witajcie moi drodzy.

Pozwólcie, że na początku opowiem o tym, co przytrafiło mi się na Misyjnym Obozie Wędrownym w poprzednie wakacje, tj. w 2015 roku w Zgierzu. Urlop, jaki dostałam w pracy, pozwalał mi pojechać tylko na dwa ostatnie dni obozu. Jednak cieszyłam się, że w ogóle jadę, ponieważ rok wcześniej nie mogłam pojechać wcale. Z resztą każdy dzień na Obozie jest okazją do doświadczenia Bożej mocy.

Kiedy około południa przyjechałam do Zgierza pogoda była piękna – złote słońce i bezchmurne, błękitne niebo. Jednak wkrótce zaczęły się na nim pojawiać niewielkie chmury.  Później pojawiały się coraz większe i szare. Wreszcie słońce zniknęło, zrobiło się chłodniej i zauważyłam pierwsze krople deszczu. Mimo to, około godziny 15.00, zaczęliśmy rozkładać scenę, ławki i namioty. Na 17.00 planowaliśmy przemarsz ulicami Zgierza, tzw. „Marsz dla Jezusa”.

W tamto lato, przynajmniej w Opolu, zdarzało się że pojawiał się przelotny duży deszcz. Trwał jakieś 15 – 20 minut i się kończył. Przypuszczałam, że teraz też tak będzie. Wśród obozowiczów nie widziałam nigdzie konsternacji, więc oceniłam, że również ja mogę nie przejmować się tym, że pada. A padało coraz bardziej. Wzięłam parasol, ale nie sprawdził się, bo na dodatek zaczęło wiać. Wreszcie doszło do tego, że ludzie, którzy przypatrywali się temu, że coś się dzieje na placu, poodchodzili szukając schronienia przed deszczem.

Moja siostra zaczęła chodzić po placu, mówiąc coś i podnosząc ręce do góry. Pomyślałam: „oho! Zaraz po mnie przyjdzie, i powie żebyśmy modliły się o pogodę”. I faktycznie tak się stało. Nie wypadało odmówić, ale wewnątrz poczułam zniechęcenie, które słowami można wyrazić mniej więcej tak: „O nie. Dlaczego nie mogłoby po prostu przestać padać. Dlaczego nie mogło by obyć się bez żadnych nadzwyczajnych zabiegów, które nawet większość ludzi w kościele uważa za dziwne”.

Wiecie, trzeba przełamać pewne bariery w umyśle, żeby podziałać w kwestii pogody, czy w jakiejś innej, w obszarze nadnaturalności. Jednym to przychodzi łatwiej, innym trudniej. Ja chyba należę do tych drugich, niestety. Cieszę się z tego, że te bariery jest mi coraz łatwiej przekraczać, ale wiem dobrze, co to jest dyskomfort towarzyszący temu, że masz mówić do chmur, czy na przykład do choroby, podczas gdy osoby, które wyznają tego samego Jezusa co ty i czytają tę samą Ewangelię podejrzliwie się na Ciebie patrzą, albo z zaciekawieniem, a bywa i tak, że z zażenowaniem. Z wiekiem człowiek ma coraz mniejszą ochotę być kontrowersyjny.

Przyłapałam się na tym, że kiedy nieraz słuchałam o manifestacjach mocy, to byłam przekonana, że tego pragnę, że to jest moje powołanie. Ale tam wtedy, kiedy trzeba było podjąć jakiś wysiłek, żeby to wreszcie wziąć i zastosować, tego pragnienia nie odczuwałam. Chciałam się nacieszyć tym, że jestem na Obozie. Ubrałam koszulkę z Marszu dla Jezusa, więc już czułam przynależność. Chciałam chłonąć tę atmosferę, porozmawiać z ludźmi, których nie widziałam dwa lata, uwielbić Boga tańcem z flagami. Niekoniecznie było mi na rękę, żeby się przejmować czymkolwiek a zwłaszcza czymś, czego się nie da zrobić ludzkimi siłami. A tam już woda po ulicach pływała.

Poszłam się modlić z moją siostrą. Spróbowałam mówić do chmur, że je związuję, żeby się rozstąpiły. Tak jak to bywało w poprzednich latach na obozie, próbowałam z autorytetem wiązać deszcz i… w ogóle tego nie czułam. Jakby modlitwy odbijały się od nieba, albo nawet tam nie docierały. Jakbym wykonywała ruchy na niby czy strzelała z nienabitej broni. Powiedziałam do Madzi: „Sory, ale nie umiem sobie wziąć autorytetu. To nie ma sensu.”

Podeszła do nas jedna z liderek Obozu i powiedziała: „Dziewczyny, trzeba się modlić, bo prognoza w Internecie jest taka, że ma padać do jutra”. Ta osoba kojarzyła, że na jednym z poprzednich obozów była taka sama sytuacja. Padało i zaczęłyśmy z Madzią się modlić. Rozpogodziło się akurat na czas ewangelizacji. Modliłyśmy się z rękami podniesionymi do góry przez cały czas i było ładnie, a gdy tylko zespół skończył grać ostatnią piosenkę, natychmiast się rozpadało. W ulewie i pośpiechu składaliśmy wtedy scenę, namioty i ławki. Ta liderka wtedy nazwała nas siostry od pogody, więc teraz też się do nas zwróciła.

Kiedy coś mnie pasjonuje, to nie muszę pamiętać o tym, żeby poświęcać temu czas, bo moje serce, myśli nieustannie są w tę rzecz zaangażowane. W okresie przed Obozem, mówiąc kolokwialnie, zafiksowałam się na punkcie odchudzania. Non-stop czytałam i opowiadałam o diecie i ćwiczeniach. Bez problemu znajdowałam czas, żeby pójść codziennie pobiegać. Oczywiście, na poziomie deklaratywnym ciągle przyznawałam osobistej relacji z Bogiem cudów rangę mojego powołania, mojej życiowej drogi, rangę czegoś, co jest dla mnie najcenniejsze, ale w praktyce włożyłam swoją pasję w coś innego. A teraz trzeba było dowiedzieć się jak to zrobić, żeby przestało padać. Uświadomiłam sobie, że potrzebuję się spotkać z Bogiem, a zaraz później, że nie mam na to ochoty, bo już dawno tego nie robiłam i nie pamiętam jak to się robi.

Poszłam do namiotu uzdrowienia. Chwyciłam jeden maszt, żeby wiatr go nie porywał. Myślałam, że przy okazji schowam się przed deszczem, ale tak zacinał, że po prostu mokłam. Buty miałam od dłuższego czasu przemoczone, więc nawet mi to już nie przeszkadzało. Na dodatek ktoś postanowił strząsnąć wodę, która nagromadziła się na namiocie, bo on się już robił ciężki. I tej osobie umknęło, żeby mnie o tym uprzedzić, więc woda wylała się prosto na mnie. Wtedy to już byłam „przemoczona do suchej nitki” i nie wiedziałam, czy mam płakać, czy się śmiać, czy może denerwować.

Wykluczyłam opcję, że to co się dzieje jest Bożą wolą. Oczywiście, mogło by tak być, ale jasne dla mnie było, że po prostu nie było.

Zaczęłam się zastanawiać, czego Bóg może ode mnie oczekiwać, co tam w rzeczywistości duchowej się dzieje. Wiedziałam, że branie autorytetu nad żywiołami totalnie się nie sprawdziło. No to próbuję inaczej, tak jak potrafię i mówię: „Panie wszystko w twoich rękach to twoja ewangelizacja, ufam Ci, to twoja walka”. Coś na zasadzie: „Boże Ty możesz wszystko, my sami nic nie możemy, ufamy Ci, powierzamy Ci…”. To czasem działa, to jest czasem dobry trop.

Ale nie był tym razem. Zauważyłam, że słowa: „Panie, to jest twoja ewangelizacja” czy „Ty walczysz za nas” są podszyte jakimś szwindlem i w ogóle nie poruszają Boga. Nie jest usatysfakcjonowany takim przedstawieniem sprawy, a nawet jest zdziwiony. Poczułam jakby Bóg powiedział, albo tylko zrobił wyraz twarzy mówiący: „Moja walka? Moja ewangelizacja? To ja sobie ją zrobię jutro jak przestanie padać”. Uświadomiłam sobie, że Boży plan zbawienia nie runie jeśli dzisiejsza ewangelizacja w Zgierzu zostanie odwołana. Doszłam do wniosku, że mówiąc „To twoja walka” staram się przekonać Boga albo samą siebie, że piłeczka jest po Jego stronie, albo, że staram się wcisnąć ją tam na siłę.

Popatrzyłam na obozowiczów. Jedni siedzieli w autobusie schronieni przed deszczem, inni pod namiotami, inni coś tam jeszcze dłubali przy sprzęcie. Byli też tacy, którzy modlili się o pogodę. Uświadomiłam sobie, że nie jest tak, że Ci wszyscy ludzie udostępnili siebie Panu Bogu, poświęcili wakacje i ogrom swoich ludzkich sił, żeby On mógł sobie z tego skorzystać, jeśli chce. Nie jest tak, że po prostu stworzyli Bogu okazję do działania, jeśli miałby takie pragnienie. Jest raczej tak, że to oni mają pragnienie, żeby Bóg przez nich zadziałał. Przyjechali ona Obóz,  nie po to żeby spełnić Jego wolę, ale swoją – bo to oni chcą, aby Bóg przez nich realizował swój cel.

Wyobraziłam sobie, że odwołujemy ewangelizację. Wszystko wskazywało na to, że tak będzie. Pomyślałam, że obozowicze na pewno odczuliby jakiś zawód, jakiś smutek z tego powodu. Ale wiedziałam też, że z dużym prawdopodobieństwem oni wszyscy już jakąś przygodę z Bogiem w tym roku przeżyli, doświadczyli czegoś, co zbudowało ich wiarę, poszerzyło granice ich znajomości z Duchem Świętym. Niektórzy z nich byli na Obozie od początku, przez całe 4 tygodnie, inni przez 2, inni przez tydzień. Jedyną osobą, o której wiedziałam, że ma w tym roku tylko ten jeden dzień (bo nazajutrz forma ewangelizacji miała być już okrojona), byłam ja. Byłam jedyną osobą, dla której strata tego dnia, to była strata całego obozu.

I kiedy pomyślałam, że Bóg miałby ze swoim planem zbawienia poradzić sobie beze mnie, beze mnie tutaj i teraz, zrobiło mi się tak przykro, że momentalnie się rozpłakałam i rozhisteryzowałam. Na szczęście deszcz był tak głośny, że mam nadzieję, że zagłuszał mnie jak piszczałam do Boga przez łzy przepraszając go za to, że moje serce nie było tam, gdzie powinno być. Pokutowałam z moich ostatnich uchybień, o których wiedziałam, ale nie spieszyło mi się wcześniej, żeby przywiązać do nich wagę. Zaczęłam Go dosłownie z płaczem prosić o zabranie tych chmur i o możliwość wzięcia udziału w ewangelizacji. Zrozumiałam, że to, czy Jemu zależy nie jest w tej chwili kluczowe, bo kluczowe jest to, że mi zależy.

I wierzcie mi – to była moja świadoma obserwacja – że kiedy już tę swoją pokutę odbyłam, to w parę minut się wypogodziło. Chmury się rozeszły, wyszło słońce, przestało wiać. Deszcz ustał na czas. Marsz dla Jezusa, jak i cały program ewangelizacji odbyły się bez przeszkód i imię Jezusa zostało wywyższone na ulicach Zgierza.

Po powrocie do domu, kiedy czytałam Biblię, pewien fragment wyjaśnił mi to, co przeżyłam. Kiedyś już napisałam tekst dotyczący tego fragmentu 1, a teraz przedstawię go w skrócie z troszkę innej perspektywy. Mianowicie, kiedy czytałam historię Mojżesza zastanowiło mnie, dlaczego egipscy magowie potrafili powtórzyć cuda, których dokonali Mojżesz z Aaronem demonstrując moc Boga. Dlaczego trzykrotnie odchodzili oni sprzed oblicza faraona zdyskredytowani, może zawstydzeni i zawiedzeni, kiedy okazywało się, że moc magiczna równa się tej mocy, której Bóg im udzielił.

Otóż, zauważyłam, że początkowo Mojżesz nie był w pełni zaangażowany w misję wyprowadzenia Izraela z Egiptu. Mówiąc szczerze, próbował wykręcić się od współpracy z Bogiem. Później komunikując się z faraonem albo zasłaniał się Aaronem, albo odtwarzał słowo w słowo to, co podyktował mu Bóg. Po pladze żab to się zmieniło. Kiedy faraon powiedział mu, żeby pomodlił się do Boga o zniknięcie żab, Mojżesz przejął inicjatywę i przemówił sam, własnymi słowami, których nie uzgodnił wcześniej z Bogiem. Powiedział: „Racz mi powiedzieć, kiedy mam się wstawić za tobą i za sługami twymi, i za ludem twoim, aby wyginęły żaby…”. Faraon odpowiedział: „Jutro”. Następnie Mojżesz rzekł: „Stanie się według życzenia twego, abyś poznał, że Pan Bóg nasz, nie ma sobie równego”.

Mojżesz coś zainicjował, wykazał się inwencją, wziął sprawę w swoje ręce. A później, jest napisane, że błagał Boga, żeby te żaby faktycznie zniknęły, czyli zabiegał o realizację swojej wizji. Moim zdaniem, po pladze żab w sercu Mojżesza pojawiło się pragnienie zwycięstwa. Zidentyfikował się ze sprawą na tyle, żeby zdecydować o czymś samemu. Był zdeterminowany na tyle, żeby wziąć odpowiedzialność za sferę nadnaturalną, czyli przekroczyć swoje kompetencje, swoje możliwości i wejść w kompetencje i możliwości Boga. Myślę, że Bóg na to czekał. Od tej chwili zaczął się tak przyznawać do Mojżesza, że magowie egipscy nie powtórzyli już żadnego z dokonanych przez niego cudów.

Tego dnia w Zgierzu modliłam się nie tylko ja. Modliły się też inne osoby i wszystkie mają prawo, a nawet powinny, traktować to, co się stało jako odpowiedź na swoje modlitwy. Bóg w tym samym wydarzeniu może mieć interakcję z wieloma ludźmi. Podobnie jak przez jedno kazanie może przemówić do kilku osób, z których każda ma inną sytuację.

Jednak to, czego ja się dowiedziałam o Bogu i czego jestem pewna, to to, że może zaistnieć taka sytuacja, że On musi wiedzieć, że emocjonalnie czy mentalnie, czy duchowo, nie jest sam w tym, co robi, że ma ludzi tak samo jak On,  czyli całym sercem, zaangażowanych w służbę pojednania, że podzielamy Jego pasję zbawiania ludzi od piekła. On chce i oczekuje, że to nam będzie zależało. Czasem nie wystarczy zrobić wszystko, co w naszej mocy, a później, kiedy się nie uda, na przykład z powodu deszczu, rozłożyć ręce i powiedzieć: „Widocznie Bóg tak chciał, widocznie taka była Jego wola”.

W tym roku na Obozie przeżyłam z Bogiem analogiczną przygodę, tylko na innym polu niż pogoda. Tym razem chodziło o frekwencję na naszych ewangelizacjach, czyli też o coś, na co nie mamy wpływu. Oczywiście, możemy rozwieszać plakaty, roznosić ulotki, z megafonem zapraszać na ewangelizację i zawsze to robimy. Jednak to, ile osób przyjdzie, jest poza naszą kontrolą.

Pojechałam na obóz na 6 dni. Przez pierwsze trzy dni frekwencja była średnia, a nawet bardziej mała niż średnia. Było do kogo mówić, ale bez szału, bym powiedziała. Wtedy jeszcze pomyślałam o tym, że jest to rzecz, którą można załatwić modlitwą. Panowało z resztą takie przekonanie, że kto miał być, ten był, kto miał usłyszeć ten usłyszał. Przecież wiadomo, że warto zrobić ewangelizację nawet dla jednej osoby.

Jednak, kiedy czwartego dnia osoby, które przyszły można było policzyć na palcach jednej ręki, poczułam przygnębienie. Zrobiło mi się przykro, że fantastyczny zespół Conversion, który rzetelnie ćwiczy, który tłukł się ze sprzętem z Przemyśla i Krakowa, gra dla paru osób, a przecież mógłby grać dla kilkudziesięciu przynajmniej. Uznałam też, że Pastor Jerzy Przeradowski, który z odwagą i z klasą głosi Ewangelię na obozach już od wielu lat, zasługuje na to, żeby słuchało go więcej osób. Na naszej porannej społeczności jedna z osób 2 podzieliła się swoim przeczuciem, że najlepsze Bóg przygotował na koniec. Pomyślałam, że bardzo bym tego chciała.

Przypomniała mi się wtedy sytuacja ze Zgierza z roku poprzedniego i poczułam, że to jest ten moment, kiedy trzeba pokazać Bogu, że nam zależy, że zależy nam na tyle, żeby wybrać się do duchowej rzeczywistości i tam dobijać się o frekwencję, zrobić tam trochę dymu, żeby nas poważnie potraktowano i żeby jakiekolwiek mechanizmy duchowe są zaangażowane w to, czy ktoś przyjdzie na ewangelizację, czy nie przyjdzie, zostały poruszone.

Więc zaproponowałam kilku osobom, żebyśmy następnego dnia, kiedy będziemy jechać do kolejnego miasta, przez całą drogę modliły się do mikrofonu (obozowy autokar jest wyposażony w mikrofon) o frekwencję. I faktycznie przez 1,5 godziny jazdy modliliśmy się, tak jak czuliśmy, jak mieliśmy prowadzenie w tej kwestii. Osobiście, przedstawiłam swoje życzenie tudzież roszczenie, czy żądanie, żeby to było 60 osób. Na tyle miałam wtedy wiary i czułam, że na ten moment tyle by mnie satysfakcjonowało. I wyobraźcie sobie, moi kochani, że poskutkowało. Okazało się, że ewangelizacja odbędzie się w dużym parku. Wprawdzie nie koncentrowałam się na liczeniu ludzi, ale nie dość, że na rozłożonych przez nas ławeczkach siedziała największa  w czasie mojej obecności na obozie liczba osób, to jeszcze parkowe ławeczki dookoła były pełne ludzi, którzy nas słuchali i odpowiadali na wezwanie do modlitwy. Moja wiara zbudowała się na tyle, że następnego dnia proklamowałam przez mikrofon 100 osób na naszej ewangelizacji. Ponownie, nie liczyłam ich, ale proszę mi wierzyć, że proroctwo wypowiedziane dwa dni wcześniej, o tym, że najlepsze Bóg przygotował na koniec, wypełniło się. Impreza była naprawdę udana, duża, dawała poczucie zwycięstwa.

1 „Bóg nie ma sobie równych”

2 Konkretnie był to brat Mirek Kujawa z Turku.

Możesz również polubić…