Marzenia2

W pierwszej części „Marzeń” opisałam moje rozeznanie prowadzenia Bożego, w wyniku którego porzuciłam życiowe plany na rzecz realizacji pragnienia Bożego. Wtedy jeszcze go nie znałam, więc podjąwszy tę trudną decyzję znalazłam się w miejscu oczekiwania na Bożą wolę. Było to miejsce nieprzerwanej świadomości Bożej obecności oraz konwersacji z Duchem Świętym, inaczej mówiąc modlitwa.

Po tygodniu spotkałam pewną osobę, która jakiś czas wcześniej powierzyła życie Jezusowi. Borykała się z problemem zniewolenia nałogami. Niejednokrotnie nocowała na ulicy. Spostrzegłam ją „kątem oka” po drodze do sklepu. Zanim jeszcze upewniłam się że to ona, zobaczyłam, że coś ją od pewnego czasu dręczy i chciałaby komuś o tym opowiedzieć, ale nie ma komu. Kiedy ją zagadnęłam, moje „przeczucie” potwierdziło się. Nie musiałam nic robić, ani nic mówić tylko ją wysłuchać. Robiąc to nabierałam przekonania, że niestety jej życie nie zmieniło się od czasu tzw. modlitwy grzesznika. Nie był to przełom jakiego doświadczyli, np. Zacheusz, Bartymeusz czy przyłapana na cudzołóstwie kobieta, którą Jezus obronił przed linczem. Zasmuciła mnie świadomość, że mimo wielu starań, wysiłków, trudów i wspaniałych pomysłów, których się podejmujemy, żeby przekazywać Dobrą Nowinę, zbyt rzadko takie przełomy widzimy.

Czy to możliwe, żebyśmy siali w piach?
Gdzie jest to „wielkie żniwo”, o którym mówi Jezus?

Zrzucając swoje ciężary osoba, z którą rozmawiałam zapaliła papierosa. Po zrobieniu dwóch „machów” przerwała i patrząc jakby z niedowierzaniem na swojego papierosa, ze szczerym zaskoczeniem i zadziwieniem powiedziała: „Przy Tobie nie chce mi się palić!”

Myślę, że niechęć do papierosa, którego trzymała w ręku była spowodowana obecnością Ducha Świętego. Myślę, że to właśnie Duch Święty poprowadził mnie do tej osoby i pozwolił mi zobaczyć jej potrzebę. Myślę, że ta moja wrażliwość na poruszenie Ducha oraz Jego obecność przy mnie, czy we mnie była efektem tego, że trwałam modlitwie.

Na chwilę obecną nie wiem jak potoczyły się losy tej osoby. Błogosławię i podpisuję się pod wszystkim, co dzieci Boże wymyślą, aby pomóc chociaż jednemu człowiekowi wydostać się z drogi wiodącej coraz głębiej w piekło. Jednak to wydarzenie skłoniło mnie do zadania sobie pytania, na ile jesteśmy również nośnikami Ducha Świętego, który uwalnia, uzdrawia i przekonuje o grzechu, sprawiedliwości i o sądzie ludzi wokół nas. Czy nie jesteśmy za bardzo skoncentrowani na własnych wysiłkach zamiast właśnie na Nim? Czy umiemy słyszeć, widzieć i powtarzać to, „co czyni Ojciec” tak jak Jezus?

Stało się dla mnie jasne i wyraźne, że bez priorytetowego podejścia do modlitwy nic z tego nie będzie.

Następnie pomyślałam o ludziach, którzy chcą rozwijać swoje życie modlitewne, poszukiwać Bożego oblicza, ćwiczyć się w słuchaniu głosu Ducha Świętego, ale próbują i nic z tego nie wychodzi. Na przeszkodzie stają im niepozorne, prozaiczne drobnostki typu nagłe potrzeby domowników zgłaszane właśnie wtedy, kiedy człowiekowi udaje się skoncentrować uwagę na Bogu, telewizor czy radio oglądane czy słuchane przez kogoś w drugim pokoju i nastawione zbyt głośno. Zwłaszcza rozproszeniem może być pies lub kot, który z trzaskiem przewrócił miseczkę z karmą dokładnie w momencie, kiedy udało się przestać myśleć o codziennych obowiązkach, o znajomych, o emocjach albo w ogóle przestać myśleć i już zaczynało się „czuć”, itd. Zobaczyłam też jakby w myślach taką sytuację, że ktoś nareszcie jakoś wyjątkowo został w domu sam i ma jakiś czas na modlitwę osobistą, ale dekoncentruje go jego przestrzeń nasuwając przed oczy czy to brudne naczynia, czy stertę nieposkładanego prania, kołderkę kurzu przykrywającą wszystko od tygodnia. Uświadomiłam sobie, że przez takie niepozorne rzeczy dużo tracimy z tego, co Bóg ma dla każdego z nas indywidualnie, dla nas razem jako Kościoła i dla ludzi wokół, do których Bóg chce przez nas dotrzeć.

Właściwie wyrażenie „uświadomiłam sobie” nie do końca oddaje stan mojego ducha czy umysłu w momencie, kiedy myślałam o tych rzeczach. Był w tym również jakiś element niepokoju, smutku i buntu wobec tego, że pomalutku, po cichutku, ukradkiem za rzeczy drugo- i trzeciorzędne oddajemy swoje powołanie, coś za co Jezus zapłacił swoją krwią – relację z Duchem Świętym, gdy tymczasem piekło zwodzi, a później pożera kolejne ofiary.

Pomyślałam o tym, że w kościele powinno lub mogło by być miejsce przeznaczone do ćwiczenia swojego ducha w modlitwie ze zminimalizowanym ryzykiem zakłóceń tej modlitwy. Miejsce, z którego korzystanie każdy mógłby dostosować do swojego grafiku w pracy, czy rozkładu innych obowiązków. Tak, żeby można było modlitwę, spotkanie z Bogiem, tak samo jak, np. odprawę z dowódcą w wojsku, briefing w pracy, wizytę u lekarza czy psychologa, indywidualną sesję coachingową, itd. wpisać w kalendarz i chronić jako priorytet.

Gdzie jak nie w kościele powinno być takie miejsce?

Od razu stwierdziłam, że koniecznie muszę ten pomysł przedstawić pastorowi. Jednak zaraz zauważyłam, że wątpię, aby on podjął się jego realizacji i właściwie nie widzę nikogo, kto by chętnie to zrobił. Pewnie wielu powiedziałoby, że to dobry pomysł i „fajnie by było” lub, że rzeczywiście powinno być takie miejsce, po czym zorganizowanie tego zostałoby odłożone na odpowiedni czas dla odpowiedniej osoby, które nigdy by się nie znalazły. Tymczasem ten pomysł był we mnie tak ciężki, że czułam, jakby on miał być zrealizowany już dawno temu, że jest to coś ważnego, pilnego, że jest to od Boga i że zrobię wielki błąd jeśli zignoruję tę sprawę. Stało się dla mnie jasne, że to ja mam podjąć się zrealizowania pomysłu Pokoju Modlitwy w naszym zborze. Uświadomiłam sobie, że jeśli się za to nie wezmę, to minę się z szansą na wejście we współpracę z Bogiem, w Jego wolę dla mojego życia.

Nie miałam pojęcia jak to zrobić, ale postanowiłam zacząć od spisania wizji tego, jak to wszystko ma funkcjonować. Chciałam to klarownie i konkretnie zwerbalizować, żeby w taki też sposób przedstawić pomysł pastorowi. Jak tylko usiadłam przed komputerem wiedziałam, czy odczułam, że będę spisywać wizję Boga. I tak było. Nie umiałam nadążyć ze spisywaniem kolejnych szczegółów. Jednocześnie myślałam tak jakby do Nieba:

„najlepiej byłoby, gdyby do Pokoju Modlitwy wchodziło się bez wchodzenie do kościoła, to znaczy, żeby było niezależne wejście. Wtedy każdy będzie mógł otrzymać klucze. Nie wyobrażam sobie, żeby opiekujący się kościołem Ola i Zbyszek mieli jeszcze obowiązek wpuszczania i wypuszczania osób chętnych do modlitwy. Zwłaszcza, że docelowo w Pokoju Modlitwy modlitwa mogła by trwać nieustannie. Osoby zmieniałyby się co dwie godziny. Ale jak przychodzę do tego kościoła 10 lat i znam ten budynek, to nie widziałam tam pomieszczenia z niezależnym wejściem. Jak to zrobić?”

Jakiś czas wcześniej zdarzyło mi się, że przeglądałam Biblię. Planowałam, pominąć, jak zwykle rodowody, przepisy prawa oraz opis tego jak miała być zbudowana Świątynia, które to fragmenty zawsze uznawałam za nieistotne dla mnie i mało interesujące. Jednak kiedy doszłam do tego właśnie fragmentu, zauważyłam, że go czytam i nie umiem przestać. Byłam świadoma, że robię coś, co z mojego punktu widzenia jest niepotrzebne, nie rozumiałam, dlaczego to robię, a z drugiej strony czytałam, jakby to było ważne i nie powstrzymywałam się. Zastanawiałam się tylko, co mnie obchodzą złote jabłuszka granatu, itd. Kiedy redagowałam wizję Pokoju Modlitwy, przypomniałam sobie tamto zdarzenie i zrozumiałam, że czytałam te fragmenty ze względu na Pokój. Oczywiście nie przyjęłam, że ma on być dokładnie tak urządzony jak Świątynia, ale zrozumiałam, że ma być zrobiony starannie, bo ludzie będą tam naprawdę spotykać się z Duchem Jahwe i te spotkania będą ważne i dla nich i dla Niego.

Spisałam wizję. Wymagała tylko redakcji, wstawienia tabelek i obrazków, przedstawiających to, jak mógłby wyglądać grafik, itd. Postanowiłam, że warto jeszcze następnego i następnego dnia do niej podejść, żeby z wypoczętym umysłem upewnić się czy wszystko napisane jest jasno. Ze względu na szacunek dla odbiorców zawsze wiele razy podchodzę do tekstów, które piszę. Poza tym z pastorem i tak mogłam zobaczyć się dopiero w niedzielę na nabożeństwie, a był chyba poniedziałek lub wtorek.

W środę poszłam na środowe nabożeństwo. Nie miałam zamiaru na razie nikomu nic mówić. Jednakże moją uwagę przykuły tylne drzwi kuchni, które były otwarte. Za nimi był maleńki przedsionek, a za przedsionkiem kolejne otwarte drzwi wychodzące na dwór. Nie przypominam sobie, żebym kiedykolwiek widziała te drugie drzwi, ponieważ kojarzyłam, że te pierwsze były zawsze zamknięte. Może od strony podwórka widziałam jakieś zamknięte drzwi, ale nie kojarzyłam tego. Może przyjęłam, że wiodą bezpośredni odo kuchni. Tymczasem był tam maleńki przedsionek, z którego, patrząc od kuchni, w lewą stronę wiodły schody w dół, do kolejnych, tym razem zamkniętych drzwi. Spytałam pomocniczego pastora, który prowadził środowe nabożeństwo, co jest za drzwiami na dole schodów. Odpowiedział, że jest tam niezagospodarowana sala. Czy wiecie co to oznaczało? Dla tych, którzy mają trochę wyobraźni przestrzennej jest to jasne, a dla tych, którym im brak, napiszę wprost. To było pomieszczenie z oddzielnym wejściem!

Nie spodziewając się tak szybkiego postępu tej sprawy pomyślałam do Nieba: „Ale ja jeszcze nie zredagowałam wizji!” A później pomyślałam już do siebie: „Jeżeli On tak szybko stawia kroki naprzód, to muszę się wziąć do roboty, bo nie nadążę”.

Co ciekawe, kiedy następnym razem przyszłam do zboru drugie drzwi były zamknięte i nikt nie miał do nich klucza. Nikt też nie wiedział, kto go ma. Rozpytywałam później o ten klucz wszystkich, którzy przyszli mi do głowy – pastorów, pastorowe, aktualnych opiekunów zboru, wcześniejszych opiekunów zboru, jeszcze wcześniejszych opiekunów zboru i nikt nie miał klucza. Finalnie trzeba było po prostu wymienić zamek, żeby drzwi z maleńkiego przedsionka na podwórko mogły funkcjonować.

Pastor przychylnie odniósł się do pomysłu Pokoju Modlitwy. Powiedział nawet: „lubię, kiedy Bóg coś robi”. Kiedy zaczęłam dzielić się swoim pomysłem ze znajomymi ze zboru okazało się, że nie jestem w pragnieniu promocji wśród nas osobistego życia modlitewnego jedyna. Kilka osób rozpoznało w tym prowadzenie Boże, a nawet odpowiedź na własne prośby kierowane do Boga. Moja siostra – liderka grupy wstawienniczej – powiedziała, że na jednym ze spotkań wstawienniczki właśnie o coś takiego się modliły.

W pomieszczeniu trzeba było zrobić remont. Nie wiedziałam dokładnie, co, ale wiedziałam, że coś trzeba zrobić z sufitem, który odpadał, ze ścianami, z których schodziła farba i w sumie miejscami też odpadały i z podłogą, której nie było.

Jako pierwszych poprosiłam o pomoc Adama i Dorotkę z naszego zboru. A właściwie najpierw rozmawiałam z Dorotką, która od razu poczuła, o co chodzi. Poznałam to po charakterystycznym błysku w oczach, który mają dzieci Boże wyczuwające, że Bóg coś robi i chcące się do tego przyłączyć. Dorotka z entuzjazmem sama zaproponowała, żeby zwrócić się ze sprawą do Adama, który, jak wiadomo, jest świetnym fachowcem. Chociaż wiązało się to z jego strony z dużym poświęceniem, zgodził się pomóc. Dorotka bardzo mi pomogła w zakupach budowlanych. Od początku doradzał oraz pomagał mi również opiekujący się zborem Zbyszek. Oczekiwałam jednak, że Bóg kogoś jeszcze wyznaczy, tak jak wyznaczył ludzi do budowy Świątyni.

Kolejną niedzielę spędzałam w pracy, w sklepie w centrum handlowym. Frustrowałam się, że nie mogę pójść na nabożeństwo, żeby zobaczyć się z ludźmi i popytać, kto by się podjął pracy przy remoncie. Powiedziałam do Boga: „Skoro ja nie mogę pójść do kościoła, bo widzisz, że muszę tu siedzieć, to niech ta osoba, którą powołujesz przyjdzie tutaj”. Stanęłam w drzwiach mojego sklepu. Patrzę na pasaż na przechodzących ludzi i mówię: „No kogo powołałeś? Gdzie on jest? Ja tu czekam. Kto z tych ludzi wyremontuje twój Pokój Modlitwy?”. Nagle z tłumu, wyłonił się nasz brat, Paweł, który zawodowo zajmuje się sprawami budowlanymi. Przeszedł przed moim sklepem dwukrotnie. Pomyślałam: „No tak. Bóg wybrał sobie najlepszych”. Później skontaktowałam się z Pawłem. Zgodził się pomóc.

Adam z Pawłem świetnie zrobili sufit i byli nieocenionymi doradcami w sprawie ścian i podłogi. Chociaż tego lata u siebie w firmie pracowali na okrągło, zaangażowali się w pomoc dla mnie. Jestem bardzo wdzięczna im oraz ich żonom, które wsparły tę pracę.

Trochę pracy w Pokoju wykonałam sama. Oczywiście, kiedy mówię „sama”, to dla mnie samo przez się rozumie się, że z pomocą mojej siostry bliźniaczki i mojej mamy ☺. Zawsze było tak, że cokolwiek w życiu wymyśliłam lub w co się zaangażowałam, mogłam liczyć na ich wsparcie. Wiedziałam, że i tym razem „mnie nie porzucą, ani mnie nie opuszczą :D”. Madzia wsparła mnie pracując w Pokoju Modlitwy, ofiarując swoje środki i jeszcze trzymając mnie u siebie w domu, bo jak pisałam pierwszej części „Marzeń”, nadszedł czas opuszczenia przeze mnie mlekiem i miodem płynącego domostwa Cioci Broni.

Uznałam, że zrobienie ścian w Pokoju Modlitwy jest w zasięgu moich możliwości. Drapałam, gruntowałam, malowałam przeciwgrzybiczną farbą gruntującą i byłam wyczerpana. A tu zostało jeszcze położyć farbę strukturalną. Nie mogłam się sama przed sobą przyznać do tego, ale w tej chwili mogę już powiedzieć, że nie miałam na to sił. I wtedy „przypadkowo” spotkałam Dominikę. Zawsze bardzo ją lubiłam, ale nie miałyśmy nigdy okazji zawrzeć bliższej znajomości. Chociaż nie mówiłam nic o tym, że potrzebuję pomocy, powiedziała: „Przyjdę i Ci pomogę, bo lubię malować farbą strukturalną”. Okazało się, że niedawno sama malowała u siebie w domu farbą strukturalną i bardzo jej się to spodobało. Uznałam to zdarzenie za cud. Która kobieta w dzisiejszych czasach, mając pracę, męża, dwójkę dzieci, sama zaproponuje, że pomoże w malowaniu ściany farbą strukturalną, bo lubi? Sądzę, że jest tylko jedna taka osoba na Ziemi i ja ją wtedy spotkałam. Dominika właściwie samodzielnie pomalowała Pokój Modlitwy. No prawie samodzielnie, ponieważ pomagała jej mała córeczka Martynka. Ja nie bardzo mogłam pomagać, bo jak już wspomniałam, odpadały mi łapki.

Z przekazu, który odebrałam od Boga w maju, co opisałam w pierwszej części „Marzeń”, wynikało, że jeżeli dostaję powołanie, to mam w nie wejść, a nie liczyć, czy mnie stać czy nie. W związku z tym, pomyślałam do Nieba, że będę kupować na bieżąco wszystko, co potrzebuję do remontu i nie będę liczyć, czy mi starczy środków czy nie. W tym momencie należałoby podziękować wszystkim ofiarodawcom. Niektórzy wsparli remont finansami, inni materiałami budowlanymi. Dzięki nim nie było sytuacji takiej, że praca nad Pokojem stanęła z powodu braku finansów. I mogłam kupić dobre farby, spraye, potrzebne narzędzia itd.

Z wiary w Boże zaopatrzenie wycofałam się raz. Otóż, kiedy tylko zobaczyłam, że w pomieszczeniu przeznaczonym na Pokój Modlitwy nie ma podłogi, tzn. były gołe betonowe płyty, oczywiste było dla mnie, że najlepiej sprawdziłyby się tam kafelki. Ładnie by wyglądały, nie są wrażliwe na wilgoć, są trwałe. Jednak kiedy zorientowałam się, że ich położenie wiązałoby się z mnóstwem roboty, której nie podjęłabym się samodzielnie oraz z kosztami, które, delikatnie mówiąc, przekraczały moje możliwości, powiedziałam Bogu: „Nie mam tyle siły, żeby przeznaczyć całą swoją wypłatę i wierzyć, że się zatroszczysz. Jeśli chcesz mieć te kafelki, to sam sobie je kup”.

Tak też zrobił. A konkretnie jego córka, Halinka, dostała przekonanie, że powinna zakupić podłogę do Pokoju Modlitwy i była temu przekonaniu posłuszna. Halinka, która w całkowitym przeciwieństwie do mnie, ma doświadczenie w urządzaniu i organizowaniu remontów w domu, kupiła wszystko – kafelki, fugi, klej i jakiś tam jeszcze silikon.

Nie miałam też pomysłów na to, kto podjął by się wykonania tej podłogi. Położyć kafle na 50m2 krzywej podłogi, za kwotę, symboliczną, bo tylko taką mogłam zaproponować, to nie jest przysługa, o którą można kogoś poprosić. Wiedziałam, że to musi być człowiek powołany. Niemniej jednak próbowałam samodzielnie rozpytać, czy ktoś by mógł, chciałby lub zna kogoś, kto by chciał.

Był już przełom sierpnia i września. Pracę nad Pokojem Modlitwy rozpoczynałam w czerwcu. Wtedy też rozmawiałam o podłodze z bardzo dobrą znajomą ze zboru Wiolą. Ona wtedy powiedziała, że jej mąż zna się na takich rzeczach i że porozmawia z nim. Jednak nie pociągnęłam wtedy tego tematu, bo priorytetem wydawało mi się to, żeby szybko zrobić to, co mogę zrobić na już, żeby szybko stawiać kolejne kroki, które da się zrobić, żeby nie odkładać niczego na później. Nie wiem, czy to było mądre po ludzku, ale czułam, że Bóg tego oczekuje, że chce widzieć, że korzystam z drzwi, które się otwierają, że kiedy są ludzie chętni do sufitu – robimy sufit, – kiedy jest czas, żeby robić ściany – robimy ściany, kiedy jest pomysł i możliwości, żeby popracować nad dekoracją – dłubiemy dekorację. Po prostu, od kiedy znalazło się pomieszczenie z niezależnym wejściem, czułam, że muszę trzymać tempo. Żeby nie okazało się, że Bóg jest gotowy do kolejnych kroków, a ja jestem w tyle, daleko za Nim, że On usuwa już piątą górę, a ja jestem dopiero na równinie powstałej po usunięciu trzeciej, itd. Poza tym zadeklarowałam, przed sobą, przed Kościołem i może też przed Bogiem, że wyrobimy się przed końcem wakacji. Z perspektywy czasu mogę również stwierdzić, że był w tym jakiś element choleryzmu, czy neurotyzmu polegający na braku cierpliwości, na tym, że nie umie się czekać, na tym, że po prostu efekt był dla mnie najważniejszy. Tym sposobem, sprawa podłogi została odłożona na dalszy plan.

Kiedy było zrobione już wszystko poza podłogą, byłam totalnie wyczerpana tak pracą fizyczną jak i koncepcyjną, tak komunikowaniem się z ludźmi, jak i komunikowaniem się z Bogiem. Oczywiście problemy komunikacji były sprawą tylko i wyłącznie mojego braku doświadczenia i umiejętności w tej materii. Sprawdziło się powiedzenie, że Bóg powołuje niewykwalifikowanych i kwalifikuje ich dopiero kiedy już podejmą się zadania, oraz że moc doskonali się w słabościach. Zatem, kiedy stanęłam przed potrzebą znalezienia osoby do zrobienia podłogi, jedyne do czego byłam zdolna to pościć i ostatkami sił zawołać do Boga: „Powiedz mi po prostu, kto to ma być!”. Jak tylko wydobyłam z siebie ten okrzyk zadzwonił telefon. Była to Wiola z informacją, że jej mąż, Irek, zgadza się zrobić podłogę w Pokoju Modlitwy.

Irek zastrzegł sobie, że aktualnie podjął się prac budowlanych na działce i, że dopóki jest ładna pogoda, chce tę pracę finalizować w trybie priorytetowym. Wobec tego praca nad podłogą w Pokoju Modlitwy miała zostać rozpoczęta po załamaniu pogody. Jak dla mnie niestety, prognozy na razie nic takiego nie przewidywały. Był to wrzesień 2016. Zapowiadała się wzorcowa polska złota jesień taka, jakiej dawno w Polsce nie było.

Praca nad Pokojem Modlitwy stanęła.
Frustrowałam się, że płynie czas, a nic się nie dzieje.
PRZECIEŻ USTANOWIŁAM, ŻE POKÓJ MA BYĆ GOTOWY DO KOŃCA WAKACJI!!!
Co poszło nie tak?

Bóg powiedział mi wtedy, że mam nie stawiać Jemu limitów czasowych.

Na chwilę obecną nie potrafię wyczerpująco, zwięźle i jednoznacznie wypowiedzieć się na temat czasu w działaniu dla Boga. Natychmiastowe, gorliwe reagowanie i działanie jest dobre, nawet jeśli nieraz oznacza wywarzanie drzwi, ale cierpliwe czekanie na właściwy moment, oczekiwanie na to aż Bóg otworzy drzwi też jest dobre. Trzeba wiedzieć, kiedy na co jest czas. Pierwszej opcji nie należy pomylić z braniem czegoś, co na dany czas nie jest dla nas, tak jak zrobił to Abraham płodząc Ismaela, drugiej – z sennością, w którą popadła Jerozolima, która nie rozpoznała czasu swojego nawiedzenia. Jeżeli nawet jakoś teoretycznie można by było spróbować opracować ten temat, to i tak trzeba się tego po prostu nauczyć w praktyce.

Także z Pokojem Modlitwy nic się nie działo.

Nie wiedząc, co mam z tym zrobić, zaczęłam robić coś, z czym wiedziałam, co zrobić.

Zabrałam się do pisania świadectwa z Misyjnego Obozu Wędrownego. Świadectwo to jest zamieszczone na stronie Ostoi i nosi tytuł „Taka sytuacja”. Pisząc je, zauważyłam, że z roku na rok na Obozie występują cuda pogodowe, to znaczy pogoda diametralnie zmienia się w odpowiedzi na nasze modlitwy, mimo, że prognozy, nawet jednodniowe nie zapowiadają tych zmian. Z tym, że tam zawsze modlimy się o ładną pogodę, żeby udała się ewangelizacja. Poza obszarem mojego pojmowania było gromienie pogody ładnej. Jednak mój własny tekst skonfrontował mnie z tym, że jest możliwy wpływ na pogodę, dla osób realizujących Boże zadania. Po którymś z kolei dniu wstawania i oglądania słońca na niebie i patrzenia jak zakupione materiały remontowe stoją i nic się z nimi nie dzieje, przełamałam granice swojego pojmowania i powiedziałam polskiej złotej jesieni, że ma się wynosić. Rozpadało się faktycznie. Irek zadzwonił i powiedział: „Co, wymodliłaś?” A ja odpowiedziałam: „Tak. I dopóki podłoga w Pokoju Modlitwy nie będzie gotowa, to się nie wypogodzi”. Moi drodzy, jesień 2016 roku, była zimna, a nawet brzydka. Irek wykonał kawał dobrej roboty. Zrobił nie tylko podłogę, ale też wykonał kilka innych napraw, które po drodze okazały się potrzebne.

W tym miejscu chciałabym w kolejności alfabetycznej wymienić i tym samym jeszcze raz podziękować osobom, których pomoc była w tej czy innej formie nieodzowna dla powstania Pokoju Modlitwy: Piotr Chrobak, Mariusz Czempka, Halinka Giemzik, Madzia Janus, Ania Kajfasz, Sabina Kalina, Krzysiu Kardasiński, Tomek Kłapouszczak, Adam Kudosz, Dorotka Kudosz, Wiola Łanowska, Irek Łanowski, Ola Machoś, Dominika Nowakowska, Martynka Nowakowska, Ola Schmidt, Zbyszek Schmidt, Sylwia Szklorz, Karol Świderski, Dorotka Wasielewska, Magda Zabój, Paweł Zabój. Oczywiście nad wszystkim czuwali i wspierali pastorzy – Mariusz Muszczyński i PiotrZawadzki. Wparcia modlitewnego temu przedsięwzięciu udzieliły również grupy wstawiennicze Damiana Blocha, Danusi Świderskiej i Madzi Janus.

W pierwszej części Marzeń wspominałam, że kiedy podejmowałam decyzję o tym, żeby zostać w Polsce i oczekiwać zadania, które Bóg ma dla mnie tutaj, moja sytuacja wyglądała w ten sposób, że kończył się czas mojego zamieszkiwania u Cioci Broni oraz mojej pracy w niewielkim sklepiku w centrum handlowym. Kiedy podjęłam się stworzenia w Ostoi Pokoju Modlitwy, wiedziałam, że nie jestem w stanie zaangażować się jeszcze w poszukiwanie nowego mieszkania i nowej pracy. Miałam pewność, że w momencie, kiedy Bóg dał mi zadanie, wymagające nieustannej z Nim łączności, to On o te rzeczy się zatroszczy, że one pojawią się same, żebym nie musiała rozpraszać swojej uwagi skoncentrowanej na Pokoju Modlitwy. I rzeczywiście praca i mieszkanie pojawiły się już na początku wakacji. Jednakże z powodu zaangażowania w pracę dla Boga, nie byłam wtedy w stanie ich wziąć. Postanowiłam poczekać, aż ogarnę się z zadaniem, które było dla mnie priorytetem. W ogóle nie bałam się, że praca, czy fajne mieszkanie przepadną, że ktoś weźmie je przede mną. Wiedziałam, że Bóg je dla mnie zachowa po przeczytaniu fragmentu 2giej Księgi Mojżeszowej, rozdz. 34, werset 23 – 24, które brzmią: „Trzy razy w roku każdy z twoich mężczyzn ukaże się przed obliczem Pana, Boga izraelskiego. Gdy wypędzę ludy przed tobą i rozszerzę granice twoje, nikt nie pokusi się o ziemię twoją, gdy pójdziesz, aby oglądać oblicze Pana, Boga twego…”. Tak też się stało. W momencie dla mnie wygodnym, bez szkód dla prac nad Pokojem oraz bez szkód dla mojego corocznego uczestnictwa w Misyjnym Obozie Wędrownym, wzięłam sobie najpierw fajne mieszkanie, a później idealną pracę, której poświęcę kolejny tekst.

Pozdrawiam wszystkich czytelników.
Izabela Janus

Możesz również polubić…